bez uszczerbku rodzinne plemię,
Pośród radosnej zabawy,
Nie czując bólu,
Zasnął…26
I on zasypiał, a przed snem ujrzał jeszcze, jak będąc niedorosłym szczylem, na własne oczy widział śmierć umiłowanego Attyli. Pamiętał, jak jechał jego król w weselnej karocy z nową żoną Ildiko. Jak piękna była jego wybranka! Włosy awarskim zwyczajem zebrała w warkocz, a na głowę włożyła przepaskę szczerozłotą, z której zwieszały się złote dzwoneczki. Dzyń, dzyń – podzwaniały przy każdym jej ruchu. Ildiko patrzyła oczami łani na gości weselnych, co już porządnie miodu i wina popili, ze strachem, z dumą, a trochę z radością. Na szyi jej błyszczał naszyjnik z medalionów nabijanych barwnymi kamieniami, na rękach – brzęczące bransolety. Piękna była Ildiko w dzień swojego ślubu z Attylą. Młoda żona weszła do drewnianego domu swego władcy, zniknęła za drzwiami rzeźbionymi w smoki i szarańcze, a jej mąż został ze swoim ludem i pił jeszcze długo w noc, jak i oni pili. I żarł, jak oni żarli, aż wreszcie wszedł za rzeźbione drzwi, by nacieszyć się piękną żoną.
Dziad, który wtedy nie był jeszcze Dziadem, bo wołali na niego Edekon, tylko dziś już nikt o tym nie pamiętał, też żarł i pił, aż legł gdzieś pod drzewem bez przytomności. Gdy nadszedł dzień i słońce już było wysoko, weselnicy obsiedli dokoła drewniany dom Attyli i czekali, kiedy ich król zechce się pokazać. Nastało południe, potem wieczór, a on nie wychodził… Wtedy najstarszy syn Attylowy, Ellak, wszedł do domu i podniósł alarm. Młody Dziad wspiął się na palce i zajrzał przez zasłonięty tylko skórą wyglądek do wnętrza. Zobaczył króla leżącego na plecach, a nad zakrwawionym ciałem płakała piękna Ildiko. Nikt nie miał wątpliwości. Spił się Attyla strasznie i legł na wznak. Krew puściła mu się nosem, co przedtem już często się zdarzało, i zadusiła go. Tak umarł ten, którego nie mógł pokonać żaden człowiek.
I on, Dziad, też teraz umiera kołysany na bezdrożach naddnieprzańskiego stepu. Już nie zobaczy zwycięstwa Hunów, bo śmierć mu oczy mrokiem zasłoniła i zmąciła umysł, co dobrym było, bo gdyby Dziad dalej snuł wspomnienia, to musiałby przypomnieć sobie, jak Ellak pozwolił pobić swoich królowi Gepidów Ardarykowi, jak lud huński roztopił się wśród Ujgurów, Madziarów, Bułgarów, a tylko niedobitki takie jak jego grupa uszły z tego, by błąkać się po niezmierzonych przestrzeniach stepów od Dunaju do Dniepru, a kto wie, czy nie dalej… Ale to wszystko wreszcie przestało obchodzić Dziada, choć może jeszcze w ostatnich chwilach słyszał, jak róg bojowy wzywa do walki. Jednak nie było mu dane dowiedzieć się, czy Rua, wnuk Dengizeka, młodszego syna Attyli, wiedzie resztki jego ludu po zwycięstwo, czy po klęskę.
4
Dął Niebór w róg na trwogę do ostatniego tchu, do upadłego, bo stojąc na wieży strażniczej w ostrogu na skarpie nad Dnieprem, widział, jak zbliża się do osady gromada obcych. Jechali. Na rączych koniach się kołysali. Już łuki z pleców zdjęli, szykowali się do ataku. Więc dął Niebór w róg i patrzył, jak kowal broń rozdaje chłopom i jak wszyscy w dyrdy puszczają się pod górę do ostrogu, jak kobiety, co prały odzież nad Dnieprem, z krzykiem niczym stado kaczek lecą w stronę warowni. Obserwował, jak Wisznia pośrodku sioła nakazuje, by zwierzynę pędzić do ostrogu, żeby nie dostała się w ręce wroga, a z jam wymieść resztki zboża i także tam zanieść. Jak gestem i pewnie krzykiem popędza baby. Chłopy też jej słuchali! Widział Niebór, jak Jaga, ciągnąc niewładną nogę, raz po raz odwraca się w kierunku wroga i gusła jakieś odprawia. I na ten widok otucha wstąpiła w jego serce, bo wielki respekt czuł wobec Jagowych mocy. A kiedy i ona ostatnia przeszła przez bramę pod wieżą strażniczą, mężowie zawarli wejście i zaryglowali je grubymi pniakami. Żaden taran tej bramy już nie zdoła otworzyć. Najwyższy czas, bo obcy konie puścili w kłus, tabory z tyłu zostawili i szyli z łuków w obrońców tak, że strzała za strzałą leciała, ledwie słońca nie przesłaniając. Już pociski do ostrogu dolatywały, już osłaniać się trzeba było przed nimi szczytami, chować za kłodami częstokołu. Oczy przerażone patrzyły na najeźdźców, na ich rozwiane, długie włosy, na potworne mordy rozwarte w krzyku, na spryt, na zręczność.
Obrońcy nie byli im dłużni. Leciały na napastników strzały nie tak ciężkie i silne jak te huńskie, ale równie groźne, bo maczane w jadzie. Czekały kamienie, a kobiety grzały na ogniskach kotły z wrzątkiem, którym przywitają nieproszonych gości, gdyby chcieli wspinać się na obwarowanie.
Hunowie najpierw spróbowali podpalić ostrokół. Już między belkami utknęły strzały omotane palącymi się pakułami, ale wiosna była, a nawilgłe drzewo tliło się niemrawo przez chwilę, by szybko zgasnąć. Obrońcy jednak wiedzieli, że to tylko kwestia czasu, że wcześniej czy później podeschnięte od żaru może buchnąć płomieniem, więc szykowali do walki sierpy i topory, włócznie i kiścienie. A im bliżej podsuwali się napastnicy, tym bardziej otucha wdzierała się w serca broniących, bo widać było coraz wyraźniej, jak nędzny to lud, jak wychudły i pewnie słaby. Od razu ręce przestały drżeć, strzały raziły celniej, a kamienie wyrzucane z proc niechybniej trafiały. Skrzydła im rosły! Zwyciężą!
Wtedy znowu odezwał się róg. Przebił się przez bitewny rwetes. Zmroził serca i obrońcom, i napastnikom. Ucichli. Deszcz pocisków ustał. Hunowie wlepili oczy w strażnicę, gdzie na szczycie stał Niebór i rękoma wskazywał na południe.
– Obry27! – darł się jak opętany. – Obry!
– Awar! Awar! – Rozległy się przerażone krzyki wśród Hunów.
Przylgnęli do wału ostrokołu gotowi bronić się przed niespodziewanym wrogiem. Nikt już do nich nie strzelał. Teraz mieli wspólnego przeciwnika.
W ostrogu wybuchła panika. Przed takim najazdem nikt się już nie obroni. Za słabi są! Za mało liczni! A wojsko obrzyńskie się zbliżało. Już wszyscy mogli je widzieć, bo wjechało na szczyt sąsiedniego wzgórza. Jeszcze jeden wąwóz, jeszcze jedna dolina, a znajdą się u stóp skarpy i ich warowni. Już Wisznia widziała, jacy są potężni! Olbrzymy, a na plecy każdego spływały dwa węże, wiły się na wietrze, waliły po plecach jeźdźców w rytm końskiego galopu, grozy przyczyniały. Jak błyskawica przebiegła jej przez głowę myśl, która jedna, jedyna mogła ich uratować.
– Wciągnąć by Hunów… – wyszeptała do Jagi. – Więcej by nas było…
Mokosz widocznie kierowała jej umysłem. Jaga od razu doceniła ważność tych słów.
– Tak! Wciągnąć ich! – poparła Wisznię i poleciała do kowala Wilka.
Jemu przyszło do głowy, że istotnie może to być jedyna szansa dla osady. Przechylił się przez ostrokół.
– Brońmy się razem! – wrzasnął do Hunów.
Widocznie został zrozumiany, bo jeden z nich, chyba dowódca, skinął głową na zgodę.
Poleciały w dół powrozy z grubymi węzłami dla ułatwienia wspinaczki, ale Hunowie, tak zręczni na koniach, okazali się niezgrabni, więc trzeba było ich targać za obwarowanie. Wisznia ciągnęła z innymi, a kiedy nad belkami ukazała się ręka, złapała za nią.
To znak! Los daje mi znak! – pomyślał Rua, kiedy ujrzał, że tym kimś, kto pomaga mu przedostać się przez wał, jest dziewczyna ważka. Tak, los najwyraźniej dawał mu sygnał, bo wiatr na moment rozgonił chmury, a promienie przedarły się przez nie i rozświetliły świat. Młoda, wiosenna zieloność jaskrawiła się na tle granatowych wód Dniepru. Dolatywał miodny zapach kwitnących ałyczy.