Biegłam tak szybko, jak mogłam, lecz z łaźni usłyszałam odgłosy, jakby tam byk był jakiś i rogami o ściany trykał. Wpadłam tam i zobaczyłam… Do ściany Mladę przycisnął i jebał, aż trzeszczało. Krzyknąć nie zdążyłam, a skończył. Dziecko, co już zawinięte w powijak leżało, wziął i z łaźni wypadł. Moja piękna siostrzyczka osunęła się po tej ścianie i legła. Krwawiła! Strasznie krwawiła! Żelazo jej położyłam na brzuchu, bo to też pomaga. Ale nie jej… Pomocy szukałam, lecz nikt nie chciał się narazić Staremu. Wykrwawiła się Mlada, śliczna moja! Życie z niej z tą krwią wypłynęło! – Chlipnęła w rękaw, lecz mówić nie przestała: – Gdzie Stary to dziecko porzucił, tego nikt nie wiedział. Gdzieś do puszczy pognał, a wrócił sam. Wszyscy myśleli, że to rzecz załatwiona, kiedy pies, co naszego obejścia pilnował, na drugi dzień rano przytachał zawiniętego w powijaki niemowlaka. Dzieciak darł się niemożebnie, bo głodny był. Kurom poślad akurat rzucałam i do mnie on z tym przylazł. Podniosłam zawiniątko i wtedy pierwszy raz ci w oczy spojrzałam.
– Bo to ja byłam? – Wisznia miała mokre od łez policzki.
– Ty… Żadna z bab nakarmić cię nie chciała, choć kilka chodziło z cycami pełnymi mleka. Bały się Starego. Koziego rozbełtanego z wodą ci dałam. Ledwie zasnęłaś, gdy ktoś już doniósł tej gnidzie. Wylazł z chaty. Widziałam, że niepewny był swego, ale gębę na mnie darł. „Dosyć dziewuch w chałupie! Wywaliłem toto i wstępu nie ma!” Tak wrzeszczał, ale lagi swojej w ręku nie trzymał. Krzyczał, lecz ja dobrze słyszałam, jak głos mu drżał. Dlatego odważniejsza byłam.
– Coś zrobiła? – zdumiała się Wisznia.
– „Mokosz ją uratowała! Matka Ziemia Wilgotna! Bo to teraz jej córka jest! Na złość tobie, boś ją obraził! Na wiosnę grzech bić boginię Ziemię, bo brzemienna jest, do rodzenia się zbiera. A tyś co zrobił rodzącej matce, wieprzu jeden?!” Tak wrzeszczałam.
– A on?
– Fuknął, ale się nie ruszył i tylko widać było, jak duma swoim durnym umysłem, co robić, bo jeszcze się nie zdarzyło, żeby kobieta mu się postawiła. Jeszcze go żadna prosto w oczy wieprzem nie nazwała, choć po cichu to chyba każda. Mokoszy się bał. „Durnoty pleciesz!”, tak rzekł. „Durnoty?! Sam żeś durny!”, powiedziałam, bo sama nie wiedziałam, co dalej. A on nawet mnie przez gębę nie chlasnął, choć mógł. „Córka Mokoszy, powiadasz… Dobrze, sprawdźmy”, zażądał z krzywym uśmiechem. Rzekł, że pod dębem Peruna cię położymy. Na noc zostawimy. Tam córce Mokoszy krzywda się nie stanie.
– Zgodziłaś się na to?
– Włos zjeżył mi się na głowie. Wiedziałam, że Stary prawdy nigdy nie powie, że knuje, że teraz też chce mnie oszukać. „Ja ją tam pozwolę zostawić, a ty drania poślesz, żeby ją zabił!”, krzyczałam, bo chciałam, by odpuścił. Fuknął po swojemu. Widziałam, że o czymś takim rozmyślał. „Przecież to Mlady córka! Sama nie wierzysz w to, co pleciesz!”
– Zrobiłaś to…
– Musiałam się zgodzić z jego wolą. Kazałam, by zwołał wszystkich, a taką miałam siłę w głosie, że posłuchał. Bo ja pewna byłam swego. Nie wiem, skąd mi ta pewność się wzięła, ale tkwiła we mnie. A kiedy już zebrał się wokół nas krąg, to ja pierwsza powiedziałam: „Niech to sąd będzie między mną a nim! Niech wyjaśni się boska sprawa!”, i zażądałam, by nikt tej nocy nie ruszył się ze wsi. Sama z nim poszłam zostawić cię pod wielkim dębem. Niespokojna byłaś, ale cię nakarmiłam, otuliłam skórą z jagnięcia. Ciepło ci było. Ledwie cię położyłam na wilgotnej ziemi, uspokoiłaś się, oczka zmrużyłaś i zasnęłaś. Wiosna już przyszła. Wiśnie kwitły nad Dnieprem. W puszczy cicho było i pachnąco. Dąb szumiał zeschłymi liśćmi, co tkwiły jeszcze na jego gałęziach od zeszłego roku, i tylko zielona mgła nad nim zwiastowała nadejście nowych. Boski majestat szedł od tego drzewa. Taki spokój od dzbanów z ofiarami, od mogił dziadów szedł… Taka moc od rozłożystych konarów, które z tysiąc lat chyba miały, że przestałam się bać o ciebie. Bogowie czuwali. Ale Starego przez całą noc z oka nie spuściłam. Siedzieliśmy w chacie. Najpierw miał nadzieję, że zasnę, a gdy zobaczył, że tego się nie doczeka, postanowił mnie zmusić, żebym złamała warunki umowy. Opowiadał, że wiosna, że zwierz po zimie wygłodzony, że głupia jestem, bo nadzieję mam, że dziecko samo w puszczy noc przeżyje, a mi duch drętwiał ze strachu i tylko w myśli powtarzałam: „Mokosz! O, Mokosz!”, bo nic innego w tym przerażeniu nie mogłam wymyśleć. A kiedy świt nadszedł, na tej swojej chromej nodze popędziłam do lasu tak szybko, że Stary za mną na zdrowych kulasach nie mógł nadążyć! Leżałaś tak, jak cię zostawiliśmy. Spałaś bezpieczna, jakby oboje, Mokosz z Perunem, czuwali nad tobą. Obudziłaś się dopiero wtedy, kiedy wzięłam cię na ręce. I zaczęłaś się drzeć! Nic dziwnego, znowu trzeba było cię nakarmić…
3
Rua, nie złażąc z konia, przysunął się do ognia. Nadział na miecz połeć mięsa, opiekł w ognisku i włożył do gęby. Jednym sprawnym ruchem odciął tuż przy ustach spory kawał. Tłuszcz popłynął mu po brodzie. Resztę schował do naczynia. To było życie! Beknął z przejedzenia i w kociołku poniósł mięso Dziadowi, który jak zwykle leżał w barłogu na wozie. Wstawał z wielkim trudem tylko za potrzebą. Teraz patrzył na współplemieńców z żalem pomieszanym z odrazą.
– Umrzeć mi już trzeba, by nie patrzeć na ten upadek! Chuda koza i parę gęsi, a oni szczęśliwi. Nie tak dawniej bywało!
Rua w zasadzie lubił słuchać wspominek Dziada, ale teraz się zbiesił.
– Nie chcecie, to nie! – Cofnął kociołek z jedzeniem.
– Dawaj! – Dziad sięgnął po mięso, odkroił kawałek. Długo je międlił w gębie.
Rua wsadził rękę pod siodło, skąd wyjął trochę rozbitej na miazgę baraniny. Oczy Dziada się rozjaśniły. To było łatwiej pogryźć, a i apetycznie pachniało końskim potem.
– Wszystko ma swój początek i koniec – skrzypiał dalej. – Tak i władztwo huńskie na tym świecie skończone. Ty, choć nosisz królewskie imię18 i z takiego rodu pochodzisz, widać do niczego zdatny nie jesteś. Drugim Attylą nie będziesz… – Zamyślił się.
Rua nie wiedział, dlaczego słucha tego zgorzkniałego grzyba. Koń sam stał koło jego wozu.
– Przed Attylą cały świat padał plackiem ze strachu! – Stary drżącym paluchem zaczął komuś wygrażać, a Ruę pusty śmiech ogarniał, bo kto by się przestraszył takiego truchła. – Posłuch miał! Gdzie się pojawił, krew płynęła, posłowie zgięci wpół ze skrzyniami złota do niego przyjeżdżali, najpiękniejsze konie, dziewki, szmaty jedwabne, wszystko mu zwozili w darach, bo się go bali! A ty?
– To co mam robić?! – Rua już miał dosyć.
Dziad zaniósł się śmiechem.
– Attyla nigdy by takiego pytania nie zadał, tylko zdzieliłby mnie toporkiem w łeb, a potem zrobiłby to z każdym, kto nie słucha jego rozkazów!
Walić siekierą w tego rechoczącego trupa? Dziad wychował go od dziecka, więc chłopak jakoś nie mógł się na to zdobyć. Chlasnął nahajką konia i pognał w step. Musiał porozmawiać ze sobą. Często to robił. Jakoś nie po huńsku…
Nie było u nich w zwyczaju, by zagapiać się w zachodzące słońce czy w chmury na niebie. On tak czynił. Błogość jakaś rozlewała mu się wtedy po całym ciele, w brzuchu czuł miłe łaskotki