Aleksandra Katarzyna Maludy

Wisznia ze słowiańskiej głuszy


Скачать книгу

zgnili. Może tam bije źródło huńskiej siły, z którego czerpał Attyla. Może napije się i Rua? Śnieg topniał. Od rzeki szedł huk – kra ruszyła. Gdy tylko spłynie, trzeba im wszystkim na zachód!

*

      W ten sam pochmurny dzień Broch podpalał stos pogrzebowy ojca. Drewno nie chciało zapłonąć, bo dokuczliwa mżawka wciskała się w każdą szczelinę. Stary leżał na marach i dopiero po śmierci nabrał dostojeństwa. Nie wrzeszczał, nie wyklinał, nie groził nikomu nieodstępną lagą. Matka Brocha, choć napojona przez Jagę makowym napojem, rzucała się skrępowana i przytroczona do słupa.

      – Synku! Synku! – zawodziła.

      Broch widział, że Damroka boi się śmierci w ogniu. Nie zamierzał pozwolić jej cierpieć, ale najpierw musiał rozpalić ten przeklęty stos. Wreszcie z lekka wysuszona trzcina, której mnóstwo napchał między belki, buchnęła płomieniem. Po chwili dym wysnuwał się spod grubych bierwion.

      – Synku!

      Wdrapał się na dymiącą stertę. Objął rodzicielkę ramieniem. Płakała. I jemu łzy mąciły widzenie. To dym, to tylko dym… Podniósł włócznię i wbił jej w pierś tam, gdzie powinno być serce. Miał nadzieję, że trafił, bo padła. Zeskoczył na ziemię. Gdzieniegdzie leniwie pokazywały się języki ognia, a coraz gęstsze kłęby rozwiewał zachodni wiatr. Kowal, który miał najbliższe kontakty z bogami, więc to on powinien opiekować się kąciną19, podniósł ramiona. Na ten znak kobiety zaczęły zawodzić, targając i rwąc włosy z głów. Poleciały rzucane przez płaczki gliniane naczynia. Trzask rozbijanych skorup miał przyczyniać żałości. Jednak Wisznia wyraźnie widziała, jak wśród skołtunionych w żałobnym zwyczaju włosów błyskają radosne oczy, słyszała wśród pogrzebowego lamentu nutę ulgi.

      Dobrze mu tak, knurowi staremu!

      Kiedy ogień strzelił wreszcie do góry, a płomienie podsycane przez wiatr poczęły pełzać po całym stosie, od strony rzeki doszedł huk. Dniepr ruszył! I od razu żwawiej, radośniej zatańczyły wzniesione w żałobnym geście ramiona płaczek, z weselem niemal mężczyźni uderzali włóczniami w drewniane szczyty20. Jakby wszyscy zapomnieli, że na stosie płonie ten, który przewodził całej osadzie od lat. W myślach kłębiły się słowa podzięki do Peruna, do Dodoli, że skończyła się już zima, że ojczulek Dniepr swoimi wodami osłoni ich od niebezpieczeństwa, że już wkrótce pojawią się w ptasich gniazdach jaja, a na stepie mnóstwo nieporadnej zwierzęcej młodzieży. Widmo głodu wreszcie odejdzie razem z zimą.

      – Hej leli, leli! – Chciało się wszystkim zaśpiewać i zatańczyć, tymczasem tylko zawodzili mało żałobnie, ukradkiem się do siebie uśmiechając.

*

      Step rozmiękł i wozy nadal musiały sunąć na płozach jak zimą. Rua prowadził swoich do brodu, który wypatrzył podczas poprzedniej wyprawy. Wody rzeki podniosły się nieco, ale kożuchy grążeli21, rzęści22, ginące w mroku i poruszane nurtem wody wielkie liście rdestnicy23 pokazywały drogę. Rua ruszył pierwszy. Opasawszy się powrozem, wszedł w rzekę. Nurt był zimny i bystry. Kiedy woda sięgnęła koniowi do piersi, Rua zsunął się z niego, uczepił ogona i popłynął. Zaraz dno podniosło się i już szeroką, płytką łachą ciągnęło aż do brzegu. Wyszedł, otrząsnął się z wody. Za nim wylazła pierwsza grupa. Teraz trzeba było złapać za sznur, zaprzeć się i ciągnąć, bo do drugiego końca przywiązano wozy, którym odczepiono płozy, a burty spuszczono tak, by fury zmieniły się w tratwy. Pracowali. Już zapomnieli o zimnej wodzie, a skóry na grzbietach parowały rozgrzane ich wysiłkiem. Przeprawa zawsze była ciężka, a oni osłabieni długim głodem. Teraz już mogli ruszyć na północ, gdzie w swojej osadzie czekała na Ruę dziewczyna ważka.

*

      W osadzie nikt nie wierzył kowalowi, który ostrzegał przed niebezpieczeństwem. Już dawno nie widziano tu strasznych obcych, którzy kiedyś podjeżdżali ze wschodniego brzegu.

      – Ojczulek Dniepr nas obroni – powtarzali i szykowali się do święta.

      Mokro jeszcze było po polach, a w puszczy pod drzewami leżały brudne resztki śniegu. Chłopy już jednak wyciągały sochy, co poniektóry szedł do kowala po nowe okucie, inny do lasu po stosowny kawał dębiny. Nadal ruszali się z wolna i leniwie. Kobiety za to całkiem rozbudziły się z zimowego rozmamłania. Tylko furczało, jak wymiatały brzozowymi miotłami wszystkie śmieci z chałup, jak wywalały z kleci gnój, jak prały kijankami w szmaty na kamieniach nad rzeką. Stary brud, stary smród trzeba z chat wygonić! Podłogi wymazać świeżą gliną, wysypać piaskiem, przetrząsnąć tatarakiem. Skóry w łaźni wyparzyć, kijami wytłuc, by pozbyć się z nich wszy i innego robactwa.

      Jaga włóczyła się po łąkach w poszukiwaniu broczy24, świeżych liści krwawnika, babki, bylicy, dziurawca i kto ją tam jeszcze wiedział czego. Ziele suszyło się ciężko, bo wiosna była mokra, zapasów brakowało, a po zimie ludzie chorowali.

      Broch kręcił się koło kąciny, w której stał posąg Peruna, wiciądza25 nad wszystkimi bogami. Nikt nie śmiał na figurę spojrzeć, więc bóg stał otoczony rzadką palisadą z pni, zasłonięty ze wszystkich stron skórzanymi kotarami. I tylko on, Broch, któremu ta godność przypadła po ojcu, nabierał powietrza w płuca, odchylał zasłony, sprzątał nawiane tu liście, a kiedy musiał koniecznie wypuścić powietrze i nabrać świeżego, wybiegał z kąciny, by śmierdzącym oddechem nie skalać świętego miejsca. Niektórzy mówili, że kowal Wilk godniejszy jest tego zaszczytu, że kto ze świętym żelazem pracuje, nad jego mocą może zapanować, milszy byłby Perunowi niż Broch, ale on nie zamierzał ustąpić.

      Niech kowal kuje sierpy, topory. Do tego jest zdatny, tego we wsi potrzeba, a ja zajmę się kąciną! – fukał w myślach.

      Poszedł do stajni, by oporządzić Perunowego konia. Biały był jak mleko i czysty. Perun na nim nie jeździł tej nocy, co nie było dobrym znakiem. Broch zajrzałby chętnie do kielicha przytroczonego do posągu boga, sprawdziłby, czy Perun dający święte życie upił z niego trochę ofiarnego miodu, ale usłyszał głos rogu.

      Jaga zaostrzonym patykiem wygrzebywała z ziemi korzeń broczy, kiedy zabrzmiał róg.

      Wisznia stała wtedy po kolana w wodzie i ścinała tatarak.

      Dzienia tłukła kijanką w onuce nad rzeką.

      Kowal zamarł z młotem wzniesionym nad głową.

      Czaty dmą w róg! Na trwogę!

*

      Dziad czuł, że śmierć sobie o nim przypomniała. Trzęsawka go wzięła. Dygotał przykryty mokrymi po przeprawie skórami, ale słowem się nikomu nie poskarżył. Zresztą kto miałby teraz czas dla niego! Umrzeć mu była już najwyższa pora i tylko się modlił do Boga Wielkiego Nieba, by ostatni raz dane mu było zobaczyć przed śmiercią huńskie zwycięstwo. Zaklinał los, śpiewając pieśń:

      Prześwietny król Hunów Attyla

      Zrodzony z ojca Mundzuka,

      Pan najdzielniejszych plemion,

      Który z potęgą, o jakiej nigdy nie słyszano,

      Sam posiadł królestwa scytyjskie i germańskie,

      Który przeraził oba cesarstwa rzymskiego świata,

      Zdobywając miasto po mieście,

      I aby reszty nie łupić,

      Prośbami