Aleksandra Katarzyna Maludy

Wisznia ze słowiańskiej głuszy


Скачать книгу

zabić gada – powtórzyła.

      – Już zabiłem. Chodź…

      Więzy puściły. Wreszcie mogła wstać i się wyprostować. Był niewiele wyższy od niej.

      – Nie mogę. Jaga umrze, jeśli jej nie pomogę… Zabiłeś go?

      – Tak… Kiń na kulawą! Chodź!

      Obruszyła się gwałtownie. Zostawić ciotę? Nigdy! Co on może rozumieć, pokurcz krzywonogi, paskudny! Ale zabił go…

      – Musisz uchodzić! Znajdą cię, zamęczą w najokrutniejszy sposób! To bestie. Smoki… – wyszeptała. Choć nie miała w sobie żadnych cieplejszych uczuć do niego, huńska gęba dalej była dla niej odrażająca, to nie chciała patrzeć na jego mękę.

      – Muszę – zgodził się Rua. – Nie odejdę daleko. Zagwiżdż, gdy będziesz w potrzebie. Bez ciebie nie ma dla mnie życia.

      Patrzyła za nim, kiedy ostrożnie, by nie trzasnęła mu pod stopami sucha gałązka, odchodził w mrok. Miała jeszcze powiedzieć, że te poranione ręce powinien obłożyć liśćmi babki, ale nie zrobiła tego. Niech idzie! Jego nieludzka brzydota ponownie nią wstrząsnęła. Niech idzie szczęśliwie! Jakże musiał się siłować, by wyciągnąć dłonie z okowów! – pomyślało jej się tak jakoś samo, a potem zmęczenie ogarnęło ją nagle i uśpiło.

      W całym obozie nie spał tylko kowal. Siedział oparty o ciężką kłodę, do której go przykuto razem z sześcioma innymi nieszczęśnikami. Odrzucił w tył głowę i wpatrywał się w gwiazdy. Żadna chmura ich nie przesłaniała. Wyruszyli wiosną, tymczasem na niebie już widać było trzech Kosiarzy28. W domu nad Dnieprem wychodziliby w pole z sierpami na żniwo. Ech, wyrwać się stąd, uciec z niewoli! Te myśli nie pozwalały mu spać. Jak uwolnić tych wszystkich ludzi? Jak podnieść bunt przeciw Awarom? Jak uciec? Popatrzył na śpiącą niedaleko Jagę. Z nią uciekać trudno, bez niej niemożliwe. Tylko opiece bogów i Wiszni okaleczona kobieta zawdzięczała to, że tak daleko uszła na niesprawnej nodze. Kowalem szarpały gryząca niemoc i bezsilność.

      Jak on może tak spokojnie spać? – myślał, patrząc na leżącego obok Brocha. Po śmierci Starego to on obwołał się przywódcą rodu. To przed jego domostwem stała tamga29, księżyc z rogami uniesionymi do góry, znak rodowy Szeligów. To on powinien o ten ród dbać.

      Tymczasem Broch śnił o potędze. Ulegać silniejszemu musiał zawsze. Kiedyś był to Stary, teraz giął grzbiet przed Laghaną, wielkim Obrem, który upodobał sobie Wisznię. Ale we śnie widział, jak podnosi się bunt przeciwko Laghanie, jak dosyć mają już wojowie tej niewoli u skośnookiej i ciemnolicej dziczy, jak idą wszyscy za nim i krzyczą: „Biała siła! Biała siła!”, a on podnosi potężną, nabijaną krzemieniem maczugę, w której zaklęto moc jego rodu. Widział we śnie, jak daje nią sygnał do ataku, wszyscy idą za nim, on kiścień puszcza w ruch i rozwala gadzi pysk, a wrzask za nim potężnieje, huczy: „Biała siła! Biała siła!”. Już wir bitewny go pochłania, już Broch dźga swą włócznią wroga, a wrzask za nim potężnieje, że słów rozpoznać nie można, ale moc jest!

      Aż poczuł ból, jakby go kto smagnął korbaczem! Wrzask nie ustawał, lecz to darli się Awarowie. Już nie dumny okrzyk, ale podobne do szczeknięć i trudne do zrozumienia rozkazy słychać było wszędzie. Wstawać! Chcą, żeby wstawać! Broch podniósł się pospiesznie i schował przed razami za kowalem.

      – Ktoś zabił Laghana – szepnął mu Wilk.

      Broch najpierw zdrętwiał z przerażenia, ale kiedy zobaczył, że wloką na środek majdanu Wisznię, odetchnął z ulgą.

      – Jak dziewka mogłaby zabić woja?! – Usłyszał głos Kowala i odwrócił się do niego ze złością.

      – Cicho, głupi! Jej nie pomożesz, a na nas ściągniesz razy! Zresztą to zdzira wyrypana już na wszystkie strony!

      Cisnęli się wszyscy. Szeligowie, Hunowie i Awarowie. Każdy wyciągał szyję, bo tak jeszcze nie było, by niewolnicy się Obrom zbuntowali. Toż to zuchwalstwo niesłychane! Ciekawość ich pchała, szyje wyciągali, by zobaczyć, co się będzie działo.

      Bicz mlasnął i owinął się wokół Wiszni, a w tej samej chwili Awar, który wymierzył jej raz, sięgnął ręką do szyi i zwalił się na ziemię bez życia.

      – Każdego to spotka, kto podniesie na nią rękę! – Jaga była gotowa osłonić dziewczynę własnym ciałem, stanęła więc obok niej, wyciągnęła dłonie z rozstawionymi w magicznym geście palcami. – To córka Mokoszy!

      Broch spojrzał na nią z wściekłością. Co sobie myślą te baby?! Ściągną na nich jeszcze większe nieszczęście! Tu chytrość jedynie mogłaby pomóc! On sam miał zamiar tak się Obrom przymilić, by to jego postawili na czele ich gromady. Mógłby dalej rządzić swoimi, tyle że za awarskim przyzwoleniem, z ich poręką! A te durne…

      Zaszczekali między sobą Awarowie, któryś zgiął się nad trupem, rękę mu odchylił i wszyscy zobaczyli małą strzałę tkwiącą w gardle. Ukryli się szybko za końmi, rozejrzeli wkoło, ale w gąszcz zewsząd otaczający polanę nikt nie miał ochoty wejść. Cisza zapanowała. Nawet ptaki, zwykle rankami czyniące rwetes, umilkły. Zamarli w nasłuchiwaniu. Naraz w jednym z kątów polany znowu rozległo się awarskie szczekanie, a wszyscy zrozumieli przynajmniej jedno słowo: Rua!

      Więc to nie duchy, nie bogowie! Rua uciekł!

      Dlaczego Hun zabił jednego z Awarów? Tego Broch nie potrafił zrozumieć. Rozumiała za to z nagła uwolniona Wisznia i coś na kształt wdzięczności zaczęło lęgnąć się w jej duszy.

      6

      Puszcza coraz bardziej się przed nimi rozstępowała. Na drodze pojawiał się od czasu do czasu ślad kół, jakaś osada, uprawne pole. Zbliżali się do celu. Po ostatnich wydarzeniach Awarowie stali się ostrożniejsi, częściej grozili, niż bili, kobiet prawie wcale nie napastowali, a w ich rozmowach zaczęło się pojawiać imię wodza, który miał siedzibę niedaleko w jakiejś jaskini. Straszny to musiał być woj, bo wszyscy wymawiali jego imię z podszytą strachem czcią. Nazywali go Ejderha30, co na ludzki język tłumaczyło się Żmij i tak też o nim mówiono. Tam, pod jego groźną opieką, Rua, którego dotąd nie udało się pochwycić, nie mógł być już tak niebezpieczny.

      Dotarli do wapiennego wzgórza sterczącego białymi skałkami wśród bagien i do zakoli rzeki, której szarawe jak w Dnieprze wody toczyły się niemrawo niezbyt rozległym korytem. Kiedyś musiało to być bezpieczne miejsce do osiedlenia się i pewnie dlatego trawiaste łąki pośród białych skał upstrzone były tu i ówdzie domostwami. Znać po nich dawniejszy dostatek, bo z pni zostały zbudowane, ale teraz już gdzieniegdzie zbutwiała i dawno niewymieniana strzecha zapadała się, a ludzie chodzili, kryjąc się przed jakimś zagrożeniem za węgłami chat i płotami.

      Zapadał zmierzch, kiedy Szeligowie wspięli się na wzgórze i tu eskorta usadziła ich wokół ognia. Jaga była śmiertelnie zmęczona. Strach o Wisznię zabijał ją. Ani sobie zdawała sprawę, że tak kocha siostrzenicę, że ona światem jest jej całym, i choć stara głośno zawsze mówiła, że to Mokosz jest rodzicielką tej dziewczyny, to ona się jej matką czuła. Serce topniało z radości, kiedy widziała, jak Wisznia się o nią troszczy, gdy czuła silne ramię podpierające ją w wędrówce. I teraz też patrzyła, jak uwija się gdzieś wśród ludzi, jak zagaduje obcych, jak odbiera od nich jakieś garnczki i biegnie do niej uradowana.

      – Kazali im nas nakarmić. Polewkę tu mam!