dziewek, które ochoczo dolewały im miodu i piwa, ale wymykały się od poklepywań i uścisków. Łatwiej im to szło niż zazwyczaj, bo następna beka miodu doprawiona była wywarem z maku. Towarzystwo robiło się coraz bardziej senne, ten i ów już pochrapywał, a zabawa cichła. Dziewczyny wymykały się jedna po drugiej najszybciej, jak się dało, a Skub z kowalem spokojnie dotarli do skrytki Ruy. Najważniejsze miało się stać rano i chcieli być tego świadkami.
Niebo powoli okręcało się wokół gwiazdy, która zawsze wskazywała północ. Sierpień miał się ku końcowi, a z firmamentu co rusz odrywało się jakieś światełko i spadało, ciągnąc za sobą jasność. Milczeli i czekali. Już księżyc schodził coraz niżej ku zachodowi, już różowił się świtem wschód, ptaki budziły się i zaczęły pogwizdywać, a przed jamą Żmija ciągle panowała cisza. W kryjówce Ruy nikt jednak nie spał, choć stary Krak ze zmęczenia przymknął oczy. Przydałoby się mieć pewność, że trucizna Jagi podziałała.
– Dobrze, że jesteś tu z nami, ale trzeba by było, żebyście, panie, byli między swoimi, kiedy okaże się, że Żmij zdechł – dowodził Skub.
– Racja – poparł go kowal i Krak musiał się z nimi zgodzić.
Rozwidlało się, kiedy wszyscy przedostali się groblą do osady na wąwelskim wzgórzu. Awantura rozpętała się, gdy słońce wzeszło już wysoko. Najpierw wrzask rozległ się przed jamą. Widocznie ktoś odkrył, że ich przywódca nie żyje. Awarowie wyciągnęli jego cielsko przed jaskinię i długo deliberowali nad nim. Potem ułożono martwego Żmija na marach i spędzono wszystkich na błonia nad rzeką.
– Ejderha nie żyje!!! – darł się Yilan38, którego wszyscy uważali za zastępcę Żmija. – Teraz ja poprowadzę was na miasta południa! Tam złoto! Tam bogactwo! Tam wasza szczęśliwa dola!
Ale nie dane mu było długo przemawiać, bo zagłuszyły go trąbity. Ich przeciągły dźwięk poprzedzał pochód wiodący króla Kraka. Kowal pomógł mu wleźć na wielki głaz, by każdy mógł go widzieć i by głos jego rozchodził się dalej.
– Ludu mój! – krzyknął Krak z całych sił. – Koniec awarskiego panowania!
Władca był stary. Głos jego nie miał już tej siły, co głos młodego Yilana. Zresztą wspólne z Awarami narady widać już zatruły umysły co poniektórych. Migocące bogactwo przyszłych zdobyczy odsunęło pamięć o zniewoleniu.
– Słowianie! – przekrzykiwał go Awar. – Chodźcie z nami! Tam i nas, i was czeka dostatek, czekają miasta, jakich jeszcze w życiu nie widzieliście! Grody, gdzie bruk jest złoty, a w rzekach płynie miód! Tam i wy się obłowicie w dobro, doznacie rozkoszy w ramionach gorących kobiet. Już dosyć waszej niewoli! Jesteście wojami! Wstańcie z kolan!
Broch stał w tłumie i widział kowala tuż obok króla Kraka.
Ten zawsze umie się urządzić! – pomyślał z zawiścią i przypomniał sobie podsłuchane rozmowy. A i teraz bardziej nęciły go bogactwa południowych miast niż zawodzenia starego Kraka. Szczęśliwa myśl go naszła, wspaniały pomysł, jak pozbyć się Wilka i jednocześnie zyskać względy Awarów.
– To on otruł Żmija! – wrzasnął, wskazując na kowala. Cisza zaległa wokół niego, a Broch przedarł się do głazu, z którego wszyscy przemawiali. – Bracia moi! – Nie miał zamiaru teraz, kiedy dorwał się do głosu i wreszcie wszyscy go słuchali, zaprzepaścić okazji na zdobycie władzy. – Znacie mnie! Mój ojciec rządził nami i wtedy każdy żył bezpiecznie. Zaufajcie synowi Starego! A ja mówię: chodźmy z Awarami po bogactwo! Po chwałę! Po zwycięstwa!
– Po bogactwo! – wrzasnął zgodnie tłum.
Krak widział, że drą się nie tylko Awarowie. Było w tym rozradowanym tłumie tak wielu Słowian, że gorzki smutek opanował jego serce.
– Kto otruł Ejderhę? – zapytał Yilan, korzystając z zamieszania.
– On – odparł Broch, jeszcze raz wyciągając paluch w stronę Wilka.
– Tu żyć możemy godnie i spokojnie, rządzeni starym, sprawiedliwym prawem! – Krak próbował jeszcze walczyć, ale większość go nie słuchała zapatrzona w miraże potęgi i bogactwa.
Niewielu też zwróciło uwagę, że awarska straż otoczyła kowala i zaciągnęła go do jaskini, w której do niedawna siedział Żmij.
Mężczyźni wiecowali całą noc. Z błoni dobiegały aż na drugą stronę bagniska do słowiańskich domów krzyki i odgłosy bijatyk, a nad ranem przybiegł tam, szukając Jagi, Skub.
– Król zachorzał!
8
Mroki izby rozświetlał ogień na palenisku. Krak leżał na łożu nakryty skórami. Był blady. Nadchodząca śmierć wyostrzyła mu rysy, ale patrzył przytomnie. Chciwie wdychał wonne powietrze, które napływało do izby przez otwarte na oścież drzwi. Wilgotne było i pełne życia. Gwałtowne podmuchy wiatru wdzierały się do wnętrza i przynosiły pomrukiwania zbliżającej się burzy. Ledwie Jaga dotarła do domostwa władcy, lunął deszcz, a błyskawice raz po raz przecinały niebo. Przysiadła przy łożu chorego i przyjrzała mu się uważnie. Na pierwszy rzut oka widziała, że nie zdoła mu pomóc. Pokręciła głową i ujęła jego dłoń. Zimna już była, zsiniałe paznokcie nie wróżyły niczego dobrego.
– W burzliwy czas odchodzicie, panie. Zarządźcie swoimi sprawami – poradziła mu.
Rozejrzała się. Widać trzeba było tu mądrego ojcowego słowa, bo dwaj synowie Kraka – starszy, po ojcu noszący imię, i młodszy Lech – patrzyli na siebie wilkiem. Trzy córki siedziały z dala od ognia. Jedną z nich Jaga już znała. Wanda przygarniała do siebie siostry.
– Żyjcie w zgodzie… – Słowa Kraka były ledwie słyszalne. – Pilnujcie praw…
Starszy osunął się na kolana przy ojcowym łożu, więc młodszy poszedł w jego ślady.
– Będziemy pilnować! – obiecał Lech gorliwie.
Stary Krak był zbyt wyczerpany, by wątpić w jego słowa. Nigdy by nie pomyślał, że umieranie jest tak męczące. Uspokojony przymknął oczy. O tego syna bał się najbardziej, bo brakowało mu rozsądku, lekko traktował życie i obowiązki. W tej ostatniej chwili nawet na myśl staremu królowi nie przyszło, że jego lud może liczyć na córkę.
Twarz Wandy ściągał dziwny grymas. Jasne oczy pociemniały z żalu, a niezbyt regularne rysy zastygły w wysiłku. Ile dałaby, by móc po prostu się rozpłakać, głośnym szlochem oznajmić swoją rozpacz i strach. Och, gdyby mogła, tak jak zwyczaj nakazywał, zdać się ze wszystkimi troskami na mężczyzn! Ale ona dobrze wiedziała, że ledwie ojciec zamknie oczy, jej bracia mimo złożonej obietnicy rzucą się sobie do gardeł, nie zważając na awarskie niebezpieczeństwo. Kto wtedy zajmie się jej ludem? Bo Wanda wzorem ojca uważała, że to do ich rodu należy dbałość o tych wszystkich, którzy mieszkają w chatach na wąwelskim wzgórzu. Podeszła do Jagi.
– Zrób coś… – poprosiła.
– Ja? Teraz ich kolej… – Kobieta wskazała ruchem głowy na młodych Krakowiców.
Wanda spuściła głowę. Czuła, że zbliża się czas próby.
Krak odchodził spokojnie, jakby nie słyszał już burzy za oknem, jakby wierzył w braterską zgodę między swoimi synami, jakby nie docierała do niego wrzawa z placu między chatami. Odchodził tak, jakby już zrobił wszystko, co najważniejsze. Znalazł dla swojego ludu dobre miejsce do życia na wąwelskim wzgórzu, uratował go przed Ejderhą. Cóż jeszcze