Aleksandra Katarzyna Maludy

Wisznia ze słowiańskiej głuszy


Скачать книгу

rozczulenia zakręciły się w oczach Jagi. Tak była zmęczona, że głowa sama opadła jej na piersi. Dotknęła tylko żelazną nawęzę, która dała jej siłę znieść tę długą drogę, i zasnęła, choć z dołu, z jaskini, której wejście znajdowało się u stóp wzgórza, coraz głośniej dobiegał gwar dzikiej pijatyki. To Ejderha ze swojakami rozpoczynał cowieczorne ochlejstwo.

      Jaga spała, więc Wisznia postanowiła rozejrzeć się trochę. Szeligowie siedzieli wokół ognia. Mężczyźni ciągle przykuci byli do ciężkich kloców, a mimo to swobodniejsze kobiety szukały u nich ochrony i pocieszenia. Różnie z tym bywało. Ten i ów przygarnął swoją żonę, bo razem czuli się raźniej, ale wielu boczyło się na nie, pamiętając noce pełne hańby.

      – Poszła, ścierwo! – Wisznia nagle usłyszała głos Brocha, a zaraz potem łkanie Sławki, jego żony.

      – Chodź, Jaga śpi, ale jakby się obudziła, to może podasz jej pić. Słaba jest.

      – A ty? – Sławka nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Tak przywykła, że każda chwila jej życia służyła wypełnianiu czyjegoś rozkazu, że teraz, kiedy Broch odgonił ją od siebie, stała bezradna.

      – Przypilnujesz jej, a ja się trochę rozejrzę – nalegała dalej Wisznia.

      Ciekawość ją gnała, a i świadomość, że teraz, kiedy Jaga jest tak śmiertelnie zmęczona, nie mogła liczyć na opiekę cioty. Musiała polegać tylko na sobie i ani krewna, ani żaden mężczyzna nie zapewnią jej ochrony. Trochę była zdziwiona, że ta myśl nie ciążyła jej, a nawet przeciwnie: wyzwalała siłę.

      Wszystkie chaty na wzgórzu pozawierane były na głucho. Nikt z tubylców nawet na moment nie wyściubił nosa poza próg. Tak mocno spali? Coraz dziksze wrzaski dobiegające z jaskini nie niepokoiły ich? Jedynie w największej chałupie należącej chyba do Kraka Wisznia usłyszała głosy. Już przylgnęła do ściany, by podsłuchać, co się tam dzieje, kiedy jakiś rwetes rozproszył jej uwagę. Rozległ się od północnej strony. Wisznia rozpoznała głos Cieciery. Ich wioskowa wariatka najpierw gulgotała radośnie, ale potem w jej prychanie i pomruki wdarło się przerażenie. Tymczasem w chacie ucichło. Wisznia nadsłuchiwała jeszcze chwilę, lecz potem wróciła do Jagi. Też była zmęczona. Wyciągnęła się przy przygasającym ognisku, zapatrzyła w niebo, ale sen nie chciał przyjść. Myśl goniła myśl. Co już łapała jakiś wątek, jakiś pomysł, by wyswobodzić się z tej matni, to rozlegał się dziki wrzask tam na dole, to gruchot rozbijanych naczyń, to przeciągłe śpiewy na dziwaczną nutę, to krzyk torturowanej kobiety.

      Aż ciemność ustąpiła szarości, a na wschodzie pojawiła się różowa poświata nad czarną linią lasów i Wisznię wreszcie ogarnął sen. Nie zaznała w nim spokoju. Mokosz się burzyła, Perun był gniewny, wszystkich mężczyzn pochłonęła Dola, kobiety stanęły wokół Wiszni i krzyczały „Ty! Ty!”, a ona nie wiedziała, co ma czynić ani czego od niej chcą, i tylko czuła, jak Zmora szczeciniastymi łapami oplątuje się wokół niej i dusi nieznośnym ciężarem.

      Obudziła się, z trudem łapiąc oddech. To Jaga szarpała nią i szeptała zaklęcia odganiające złe.

      – Tu same zaklęcia nie pomogą, tu zrobić by co trzeba… – Wisznia z trudem się budziła. – Tylko nie wiem co.

      – Opowiedz, co wczoraj wyniuchałaś!

      Ledwie dziewczyna skończyła opowiadać, co widziała i słyszała ostatniej nocy, na wzgórze wpadli Awarowie, by dalej krzykiem i biczami poganiać Szeligów i tubylców. Kobiety zgonili na dół pod pieczarę i nakazali uprzątnąć nieco obejście. Wstręt je ogarniał, kiedy chodziły wśród nieludzko śmierdzących pijusów i zbierały resztki potłuczonych naczyń, przesypywały piaskiem i zgarniały rzygowiny, zmiatały skorupy, doprowadzały do porządku rozwalone stoły i ławy. W jednym z kątów pieczary zobaczyły Cieciorę. Strach było ją ruszyć, bo skatowana była okrutnie. Oko jej wypłynęło, a ręce i nogi miała rozrzucone tak, jakby tam nie było jednej całej kosteczki. Jaga zabrała się za ich nastawianie, więc Cieciora ocknęła się pod wpływem bólu.

      – Co one ze mną wyprawiały… – Zdążyła się jeszcze poskarżyć i wyzionęła ducha.

      Stanęły nad nią niezdecydowane, bo jak tu stos zapalić? Jak pogrzebać biedaczkę?

      – Do bagna z tym! – wrzasnął jakiś Awar, który już widocznie zaczął dochodzić do siebie.

      Wrzuciły biedną Cieciorę razem z porozbijanymi naczyniami do bagna, które rozciągało się między Wąwlem a białą skałą od zachodu. Tylko Jaga zamruczała jej modlitwy do Welesa31:

      – Zakryj jej oczy, Welesie, zakryj oczy i przyjm Cieciorę. Niech bydła ci pilnuje, niech bydła ci pilnuje, na świat nie wyłazi wąpierzem32, bo dosyć się już nacierpiała i my od niej cierpieć nie chcemy…

      – Głowę jej uciąć trzeba było i między nogi wsadzić, żeby w wampira się nie zamieniła – poradziła przestraszona Sławka poniewczasie.

      – Jaki z niej byłby wąpierz… Głupia była, ale krzywdy nikomu nie zrobiła – uspokoiła ją Jaga.

      Kiedy tak pogadując, wróciły na wzgórze, okazało się, że ich chłopów rozkuto i wszyscy mieli iść w puszczę, co obrastała bagna od wschodu. Przedostać się tam można było ścieżkami dla bezpieczeństwa wyłożonymi drewnianymi balami, które znało tylko niewielu. Iść przez nie trudno i straszno, bo jeden nieuważny krok, a człowiek zsunąć się mógł w bulgocącą czarną topiel. Tam już czekały na niego różne utopce, brzeginie, wiły, brodanice, dziwożony, bo wiadomo, że w bagnach lęgnie się zło. Jaga wrzuciłaby im jaką ofiarę, ale nie miała nic, co by się nadało, więc tylko mamrotała pod nosem zaklęcia. Widać skuteczne, bo bezpiecznie przeszli. Po drugiej stronie bagna za olsami33 rozpościerał się wysoki grąd34. Dęby tam były wielkie, szumiały graby i lipy. Miejsce żyzne, na uprawę zdatne, tylko wykarczować je trzeba.

      Ruszyły więc baby las wycinać. Najpierw z sierpami i gołymi łapami rzuciły się na kolczaste zarośla tarnin, ostrężyn i malin, potem z nożami i lżejszymi toporkami na leszczynę, bzy, wilcze łyko, trzmielinę, aż urosły między drzewami wielkie stosy schnącego badziewia, by można je było podpalić. Chłopów tymczasem zagnano w innej części lasów do wycinki drzew i budowy ziemianek. Kopali niegłębokie jamy, a z pni nad dołami układali ściany. Dla siebie je szykowali, więc robota wrzała, ino huk szedł po lesie.

      Dzieciarnia łowiła ryby w koszule. Na bagniskach kopała mięsiste korzenie pałki, łopianu i pasternaku. Jaga i co słabsze kobiety też rozglądały się za jedzeniem. Okolica wydawała się obfita. A to któraś przyniosła zająca, co zaplątawszy się w gałęzie ostrężyny, nie zdołał uciec, a to znalazły gniazda i wybrały młode, nielotne jeszcze głuszce czy cietrzewie. Warzyły potem długo w wydrążonym i opalonym od wewnątrz pniu polewkę, raz po raz wrzucając rozpalone w ognisku kamienie. Zapach szedł od tego taki, że ściągnął pilnujące je Obry. Oni pierwsi się do żarcia dorwali, więc potem mało kto najadł się do syta. Mimo to nie było takiego głodu jak podczas wędrówki.

      Tak minęło parę dni. Ściany domostw były niemal gotowe, a kobiety zagnano w szuwary, by ścięły trzcinę na dachy. Ściemniło się już prawie zupełnie, a one jeszcze zgarniały ostatnie pęczki, kiedy zauważyły, że coś sunie ku nim między tatarakiem.

      – Która choćby piśnie, w pysk dam i w bagno wrzucę! – zagroziła Wisznia. – Obrów ściągniecie, a to najgorsze, co może nas spotkać.

      Sama