częstokołu, jeszcze inna rozgnieść zioła, które przyłożyć będzie można na rany. Ale wśród tego rozgardiaszu i ona dostrzegła nagłą plamę słońca, która na moment oświetliła Wisznię i młodego Huna.
– Oj, Dolo, Dodolo! – westchnęła zrezygnowana, bo wcale nie podobał jej się ten znak. Nie miała jednak czasu myśleć nad tym dłużej, bo walka rozgorzała na nowo.
Wróg zbliżył się już na odległość strzału. Widać było wyraźnie, że konni pędzą przed sobą jakichś nieszczęśników. Widocznie już wiele zdążyli podbić osad, a ludzi wziąć w niewolę, bo teraz atakowali zasłonięci ciałami swoich jeńców. Czyżby się spodziewali, że komuś ręka zadrży? Że obrońcy strzelać nie będą do gromady bezbronnych ludzi?
– Nie wahać się! Strzał na pospólstwo nie marnować! – Dowództwo samo wlazło w ręce kowala.
Strzelali. Wyszowi ręka zadrżała, kiedy usłyszał, że przygonieni przez Obrów ludzie krzyczą zrozumiałym słowem, błagając o łaskę. Na litość nie było miejsca. Za nim stała Dzienia, moczyła groty w jadzie i podawała mu strzały. W jej obronie Wysz zrobiłby wszystko.
Wróg się cofnął. Awarowie odeszli na taką odległość, że choćby nie wiem jak napinał łuk, to nie dało rady ich dosięgnąć. Wisznia już chciała wychylić się poza obwarowanie, by lepiej zobaczyć, co się dzieje, ale Rua ściągnął ją na podest. Na potwornej mordzie widać było skupienie i strach. Tuż nad głową dziewczyny przeleciała strzała. Łuki awarskie nosiły widać dużo dalej niż ich. Dlaczego się wycofali?
– Tajne przejście? – zapytał Rua.
Tak, było takie w warowni, lecz nikt go nie używał od lat. Kowal Wilk nie od razu zrozumiał, na czym polega zagrożenie, kiedy Hun gwałtownie zaczął się domagać, by kobiety i dzieci wyprawić z ostrogu tunelem, ale gdy poganiani przez Awarów niewolnicy, nie bacząc na obrońców, a raczej bardziej bojąc się swoich oprawców niż ich, zaczęli znosić pod ostrokół chrust, sprawa się wyjaśniła.
– Chcą nas spalić! – Wieść poszła po całym majdanie, a kobiety, z płaczem tuląc dzieci, wchodziły w jamę przy wschodniej stronie ogrodzenia, bo tam zaczynał się tunel prowadzący wprost nad brzeg Dniepru. Rzeką, wziąwszy przedtem do ust pusty w środku pęd trzciny, by było czym oddychać, ukryci pod wodą, mogli przedostać się aż do puszczy. Stwory tam żyjące wydawały się mniej groźne od Obrów.
– Idź! – Rua gestem wskazał Wiszni jamę.
Ona jednak nie zamierzała uciekać. Stała z naciągniętym łukiem w ręku i czekała, aż któryś z niewolników pojawi się w zasięgu jej strzału z kolejną wiązką chrustu.
– Idź! Zabijesz jednego, Obry przygonią pięciu następnych! Idź!
Sam także nie strzelał. Patrzył, jak tam daleko z wozu, na którym jechał Dziad, Awarowie wyciągają zwłoki, jak przytraczają je na długim postronku do konia, jak ciągną po stepie, a siwa głowa obija się o kamienie i szarpią nią burzany. Wyjął nóż i naciął policzki na wysokich kościach pod oczami.
– Co robisz?! – Wisznia dopiero teraz domyśliła się, skąd się wzięły szramy na twarzy Ruy.
– Huński mężczyzna nie płacze łzami. Płacze krwią.
– Kto to? – spytała, wskazując na ciągnione przez step zwłoki.
– Mój dziad – odpowiedział ku jej zaskoczeniu, bo dziwne jej się wydało, że ten dziki, odrażający chłopak mógł kogoś kochać.
Z majdanu dobiegły krzyki. Tunel się zawalił. Ucieczki nad brzeg Dniepru nie było. Między pniami ostrokołu snuły się pierwsze pasma dymu.
– Odwalać bramę! – rozkazał kowal.
Jasnym było, że Dola tylko dwie możliwości przed nimi położyła. Albo usmażą się tu wszyscy żywcem, albo pójdą do awarskiej niewoli.
5
Zewsząd otaczała ich puszcza. Szli ledwie widocznym traktem wydeptanym raczej przez dzikie zwierzęta niż przez ludzi. Co i rusz droga znikała, więc przedzierali się przez gąszcz, obmacując pnie, bo mech na nich rósł długimi brodami od północnej strony. Trzymali się zbitą gromadą, przerażeni, bo dziki zwierz i groźne licha dawały znaki tajemniczymi pokrzykiwaniami, trzaskami i jękami. Szli, nie mogąc na siebie spojrzeć. Mężczyźni unikali wzroku kobiet, a one nie śmiały podnieść na nich oczu. Ustawieni w długim szeregu, pilnowani ze wszystkich stron przez potężnych jeźdźców uzbrojonych po zęby, groźnych i okrutnych, wędrowali na zachód od tylu dni, że księżyc już nieraz schudł, zniknął i narodził się na nowo. Wlekli się dniami, a nocami ciągle na nowo przeżywali swoją hańbę. Dnie były długie, ale kiedy zmierzchało i łacno było zbłądzić po puszczy, zatrzymywali się. Piesi padali na ziemię ze zmęczenia, a Awarowie wyruszali na łowy. Snuli się po koczowisku i wyłuskiwali te kobiety, które spodobały się im w czasie dnia. Ustawiali je pod najbliższym drzewem, walili na mech w wolnym miejscu, przewieszali przez zwalony pień i zabierali się za męską robotę na oczach mężów, braci, ojców i ukochanych. Zwijała się potem jedna z drugą w splugawiony, nieszczęsny kłębek, modląc się do Doli, by już tej nocy nikt po nią nie sięgnął. A oni, mężczyźni, przytroczeni po sześciu, dziesięciu do jednej kłody, by im się uciekać nie chciało, patrzyli na to, przeżuwając wstyd, że nie potrafią uchronić własnych kobiet. Zastanawiali się, co teraz ze zhańbionymi mają zrobić. Ale durne było takie myślenie, bo przecież nic już od nich nie zależało. Posłuszni musieli być swoim panom, więc tylko niżej spuszczali głowy.
Jedynie Wysz przykuty na samym skraju kłody szeptał:
– Nie płacz, Dzienia! To musi się kiedyś skończyć. Dojdziemy, rozkują nas, a wtedy uciekniemy…
– A co ja teraz, Wysz, a co ja teraz… – pochlipywała dziewczyna.
Ładna była i rzadko się trafiały takie noce, by tylko jeden awarski wojownik po nią sięgał. Zwykle kilku w kolejce się ustawiało, a potem leżała zużyta, zeszmacona. Nazwać tego nie umiała, mówić o tym nie mogła, a jednak czuła… I Wysz to wiedział.
– Ziemię każdy orze, a jednak święta jest – powiedział. Skąd mu się taki argument wziął? – Tak i ty dla mnie święta pozostaniesz.
A jej od tych słów łzy się puściły z oczu jak ze źródła obfitego. Dobre to były łzy, niosące pokój duszy.
Słyszała te słowa Wisznia. Nie szlochała, choć jej los nie był lepszy. Zacięła się w sobie, a w duchu jak oset wyrastała nienawiść i głuszyła wszystko, co dobre w niej było i piękne. Jeden znaczniejszy Awar sobie ją upatrzył. Przychodził noc w noc, ręce jej zawiązywał wokół pnia i postępował tak, jak pasterze czasem czynią z owcą. Zostawiał potem na pośmiewisko z odzieniem zarzuconym na głowę i gołym tyłkiem.
Przysiadła na piętach, rękoma objęła pień, najwyżej jak mogła, by spódnica opadła na biodra. Była wściekła i chora z upokorzenia. Pragnienie zemsty paliło tak gorące, że czuła dreszcze. I Wysz jej nie kochał. To akurat bolało najmniej. Gdzieś znikły jej marzenia o nim przytłoczone nieszczęściami i wściekłością na los. Nie potrafiła jak inne ugiąć się przed Dodolą, poddać. Tarła wiążącymi ją rzemieniami o szorstką korę drzewa. Ale więzy tym razem były wyjątkowo grube. Z przerażeniem stwierdziła, że nie da rady sama się uwolnić. Rozejrzała się wokół. Ciemno się już zrobiło. Obóz spał. Wycieńczeni, nieludzko zmęczeni całodzienną wędrówką ludzie nie mogli jej pomóc. Chciała krzyczeć z bezsilnej wściekłości, kiedy usłyszała szmer.
– Kto? – zapytała