powinien je zobaczyć.
– Kowalowi!
Wisznie mocniej zabiło serce. Tak! Ona już pójdzie do kowala!
– Razem pójdziemy. – Jaga ją zatrzymała.
Kowal miał swoją numę na skraju wsi. Pod zadaszonym wejściem do niej wiecznie palił się ogień, a chłopak jakiś dmuchał w płomienie miechem zrobionym z króliczych skórek. Wiecznie też stał tam kowal Wilk, chłopisko już niemłode a potężne, i walił w kowadło wielkim młotem, wykuwając a to okucie do radła, a to nóż albo półokrągły sierp przydatny w polu i w walce lub topór czy obręcze ściskające klepki w drewnianych kubłach. Iskry leciały, woda z sykiem parowała, kiedy on albo któryś z kowalczyków zanurzali w drewnianej kadzi rozpalone do czerwoności żelazo.
Wisznia w wolnych chwilach lubiła patrzeć na jego robotę. Czary to były istne, bo kowal potrafił z niekształtnej żelaznej grudki wydobytej z dymarki wytworzyć rzecz nie tylko przydatną, ale i piękną. W żelazie była moc i tajemnica, a on ją posiadł. Mądry był chłop, ale małomówny. Kiedy jednak się odezwał, najstarsi słuchali go uważnie.
– Ważną sprawę mamy do ciebie, Wilku – powiedziała Jaga, kiedy znalazły się na progu kuźni.
Wisznia zawsze się dziwiła, że ten burkliwy człowiek, który najsilniejszym w osadzie mężczyznom potrafił pokazać swoje zniecierpliwienie, kiedy nachodzili go w swoich interesach, dla Jagi zawsze miał czas i życzliwą uwagę. Teraz też odłożył młot, ręce wytarł w zasmoluchany niemożebnie fartuch i podprowadził kobiety do grubej kłody ułożonej pod ścianą numy tak, by można było na niej wygodnie usiąść.
– Mów – rozkazał, a Jaga opowiedziała o przygodzie Wiszni.
– Tak było – wyrwała się dziewczyna zupełnie niepotrzebnie, zaglądając do kuźni. Miała nadzieję, że zobaczy młodego Wysza, syna kowala.
– Wierzysz jej, to i ja wierzę – rzekł Wilk, zupełnie nie zwracając uwagi na Wisznię. – Trzeba wysłać kogoś rozgarniętego śladem tego obcego. Wysz pójdzie.
– Pójdę z nim! – Wisznia nie wytrzymała, ale kowal spojrzał na nią tak ciężkim wzrokiem, że skuliła się tylko, rozumiejąc, że pomysł mu się nie spodobał.
– Wysz!
Chłopak stanął na progu kuźni, a dziewczynie serce się ku niemu wyrwało, bo był wysoki, gibki i śmiał się najradośniej spośród wszystkich mieszkańców wsi.
– Pójdziesz za rzekę nie dalej niż na cztery strzelania z łuku, rozejrzysz się, czy obcy był sam. Ostrożny bądź! Wracaj szybko! – rozkazał ojciec.
Zanim Wysz zbiegł ścieżką w wąwozie nad brzeg rzeki, zajrzał jeszcze do chaty Starego. Dzienia, jego najmłodsza córka, wyszła do chłopaka, a on rozjaśnił się w uśmiechu.
– Idę za rzekę – powiedział i z zadowoleniem patrzył, jak jej słodka twarzyczka ścina się strachem. – Muszę wyśledzić obcego. Mogę nie wrócić… – Powiedział to tonem przechwałki, bo i prawdą było, że dumny był z ojcowskiego polecenia. Jednak najbardziej go ciekawiło, jak dziewczyna zareaguje na tę groźbę. Dzienia była mu bliska.
Nie zawiódł się. Cicha, łagodna i potulna dziewczyna złożyła ręce na podołku w geście żałości, a na jej długich rzęsach zadrżała łza.
– Może choć buziaka na pożegnanie dostanę?
Schowali się za węgłem. Słodko im było. Nie bez powodu wołali na nią Dzienia jak na plaster miodu.
Ledwie Wysz ruszył, kowal podążył do stojącego na szczycie skarpy ostroga. Już on da tym huncwotom, którzy trzymają straż! Obcego przegapić?! Szedł szybko, lekko podpierając się wielką drewnianą lagą. Jaga nie miała szans za nim nadążyć, a Wisznia nie chciała zostawiać cioty samej. I tak dowiedzą się, co się stało ze strażą. Nie uszły daleko, kiedy zobaczyły uciekającą w podskokach głupią Ciecierę, co chętnie wszystkim pokazywała, co ma między nogami. Sprawa stała się jasna. To tak wartownicy się zabawiali! Gdzie im tam stróża w głowie!
2
Rua ruszył prosto na południe, gdzie stało jego koczowisko. Jechał dzień i pół nocy. Daleko. Może inni znajdą coś bliżej, ale wcześniej czy później dotrą też do wsi skrytej w głębokim wąwozie. Był tego pewien. A wtedy dziewczyna, którą widział na brzegu, będzie należała do niego. Sam się dziwił tym myślom. Pierwszy raz nie szarpała go ambicja, nie gryzły wspomnienia o wspaniałej przeszłości Hunów. Pierwszy raz było mu spokojnie i słodko, bo nie myślał o bitwach, grabieżach, podstępach, ale o dziewczynie ważce stojącej nad wodą.
Oglądał się za siebie raz po raz, jednak widział tylko swój trop, ciemną od wilgoci wstęgą wijący się na białej pustce. Odwilż była i koński ślad podbiegał wodą. Rua nie bał się pogoni. Nawet jeśli ta dziewczyna go widziała, nawet jeśli zaalarmowała czaty, to ludzie po tamtej stronie rzeki byli nieruchawi jak wszyscy ci, którzy siedzieli w miejscu i trudnili się uprawą roli. Rua przywykł o nich myśleć z pogardą, choć szacunku nie miał także do własnego plemienia. Bo kim byli? Bandą obszarpańców, którzy zagrozić mogli tylko nędznej wioseczce. Najwyżej uda im się zdobyć parę krów, stado owiec, przytroczyć do siodła kilka kur czy gęsi. Jedynym szczęściem będzie teraz wreszcie się nażreć. Nie jak dawniej…
Ciemno jeszcze było, kiedy dojechał do swoich, ale jego współplemieńcy już nie spali. Mołojcy w ciszy wsiadali na wychudzone konie. W ciszy, bo hałasować nie miał kto. Dzieciaki powymierały, owce i kozy już dawno zeżarli, psy, które zawsze się wałęsają za ludzką gromadą, także. Zjedli też prawie wszystkie swoje kobiety. Zagłada czyhała na plemię Ruy. Chłop w chłopa chudy, ze zgaszonymi oczami, z drżącymi rękoma. Teraz jednak ruszali się żwawiej. Widać kto inny doniósł już o jakiejś wsi, którą można ograbić, więc nadzieja na wyżerkę dodała im sił.
Nie czekali na niego. Rua popatrzył za nimi, a potem podjechał do wozu, rozsunął skóry tworzące nad nim mały czum. Dziad nie spał.
– No? – zaskrzypiał.
Dziad stary był. Śmierć chyba o nim zapomniała, bo żył na tym świecie już więcej niż sto lat. Tak podejrzewał. Dużo widział, dużo wiedział. Jego mądrość jeszcze trzymała tych ostatnich na stepie Hunów przy życiu. Ale gadać nie lubił. Tylko głową pokiwał, kiedy Rua zdał mu ze wszystkiego sprawę. I nic nie powiedział. Nie było co tak milczeć, więc chłopak ruszył za innymi. W grabieży każda para rąk się przyda.
Ciemność i cisza panowały w izbie. Dzieciaki spały w kobiecym kącie, lekko posapując, chłopy pochrapywały basowo, a baby cienko. Tylko Stary leżał bez ruchu, a Jaga siedziała koło niego zgarbiona, z rękami dla ciepła złożonymi między udami. Ktoś mógłby pomyśleć, że też śpi, ale ona czuwała. Spod zmrużonych powiek patrzyła na Starego i czekała. Dola nie mogła być głucha na jej zaklęcia, nie mogła przecież dozwolić, by ten pies zszedł ze świata, zanim ona nie powie mu, jak bardzo go nienawidzi!
– Dolo, Dodolo, Rodzanico! Nić wiję, wiję, ziemi grudę biję, biję – mruczała tak cicho, że chyba tylko w głowie jej brzęczały te słowa. – Niech usłyszy mnie zdychający gad!
Charknął, a ona nie poruszyła się, tylko wzrok jej zbystrzał i w ciemnościach rozjaśnianych poświatą przygasających w glinianym piecu bierwion widziała, jak drgają mu powieki. Dusza wracała do niego. Usta zapadnięte z jednej strony w paralitycznym grymasie prostowały się z wolna. Bezwładna ręka próbowała zacisnąć się w pięść. Silny był! Nie zmogła go Mokosz?! Co broni tego parszywca?! Sięgnęła po woreczek z nawęzami