mając lufę sztucera przytkniętą do brody. Jeden strzał i jego mózg użyźni sporą połać leśnego runa wokół.
– Kim jesteś, synek?
– Kapral Krzysztof Zdanowicz. Siły specjalne. A pan? – zaryzykował pytanie.
– Nie twoja sprawa.
– Czy można… – Wentyl spróbował przesunąć palcem lufę sztucera choć o parę centymetrów w bok. – Bardzo proszę, to może wystrzelić.
– Ale ty jesteś wrażliwy. Dobra, wstawaj. Nie możemy tu zostać. – Leśny dziadek odsunął się o pół metra do tyłu, robiąc Zdanowiczowi miejsce. – Gdzie umówiłeś się ze swoimi?
– Kilometr dalej.
– Prowadź. Tylko bez numerów.
To, co spotkało Krzyśka, było w rzeczy samej kompletną kompromitacją. Nawet się nie zorientował, kiedy ten dziadyga stanął za jego plecami, a to oznaczało, że jeszcze wiele musi się nauczyć. Dupa z niego i skończona pierdoła, a nie komandos. Z Wieniawą taki numer by nie przeszedł. Sierżant miał o wiele większe doświadczenie, o czym świadczył fakt, że wyczuł towarzystwo nieznajomego. Teraz będą mieli używanie. Ten facet, gdyby chciał, mógłby ich powystrzelać bez problemu.
– Synek?
– Tak, proszę pana.
– Możesz mi coś wyjaśnić?
– Słucham? – Wentyl zatrzymał się, obracając na pięcie.
– Dlaczego Słowacy do was strzelają, i to po polskiej stronie?
– To nie jesteśmy na Słowacji? – Zdumienie Krzyśka nie miało granic.
– Wyobraź sobie, że nie.
– Wojnę mamy – powiedział cicho.
– Ze Słowacją? – Tym razem to dziadkowi oczy o mało nie wyszły z orbit. – Czegoś tu nie kumam. Z Rosją owszem. Wiele się o tym mówiło, ale że Słowacy nas najadą, no, tego się nie spodziewałem.
– Mamy… – Wentyl, przerwał, wiedząc, jak absurdalnie to zabrzmi.
– No, mów wreszcie.
– Inwazję z kosmosu.
Tym razem na dłużej zapadła cisza.
– Nie uda ci się zrobić ze mnie durnia.
– Gdzieżbym śmiał. – Wentyl zamrugał. – Pan nic nie wie?
– Niby o czym? – Stary patrzył na niego coraz bardziej podejrzliwie, nie opuszczając lufy sztucera ani o milimetr.
– Połowa ludzkości wyginęła. Nie ma Warszawy, Trójmiasta, Moskwy, Berlina i setek innych miast.
– A co zostało?
– Praktycznie niewiele. Na wielu obszarach panuje anarchia. Rządy upadły…
– Wystarczy tej ściemy. Książki zacznij pisać. Fantazję masz…
– Kiedy mówię prawdę.
– Idź szybciej.
Wentyl dawno nie odczuł takiej ulgi na widok Wieniawy jak teraz, kiedy sierżant pojawił się na ścieżce.
– Kogo nam przyprowadziłeś? Słychać was z pięćdziesięciu metrów.
– Ten pan jest wybitnym fachowcem.
– W to nie wątpię.
– Twierdzi, że nie przekroczyliśmy granicy.
– Kto by pomyślał – głos sierżanta ociekał sarkazmem.
– I nic nie wie o wojnie – dokończył Wentyl, stając czym prędzej obok Wieniawy.
Dziadek nie wyglądał na zrażonego słowami kaprala. Sztucer zarzucił na ramię i teraz wpatrywał się w nich przenikliwym spojrzeniem.
– Dzięki za pomoc – powiedział spokojnie starszy sierżant.
– Nie ma sprawy.
Konwersacja zaczęła przypominać wymianę uprzejmości w przelocie na miejskiej ulicy, a nie w środku lasu, tuż przed zmierzchem, parę minut po starciu z przeciwnikiem.
– Jak możemy się odwdzięczyć?
– Wy mnie? Chyba niczym.
– Co pan tu właściwie robi?
– Parę tygodni temu wyszedłem na polowanie, a że parę kilometrów stąd mam chatę, to nie widzę potrzeby jeździć do miasta. Zresztą tu jest teraz mój dom. Z żoną się rozwiodłem. Ona wzięła wszystko, kamienicę w Krakowie, firmę, samochód. Ta chałupa to jedyne, co mi zostało.
– Pogratulować.
– Czego? Rozwodu? Z torbami mnie suka puściła.
– Nie tego, tylko spokoju.
– To, co mówił ten synek, to prawda? – Starzec wciąż był nieufny.
– Nie wiem, co panu powiedział, ale jest jeszcze gorzej.
– Podobno nie ma Warszawy. A Krakowa?
– Kraków akurat stoi.
– Cholera. – Zawód w głosie myśliwego brzmiał autentycznie. – Nie ma człowiek szczęścia w życiu.
– Nie ma pan źle. Trzeba na wszystko spojrzeć z odpowiedniej perspektywy. Jak się wydaje, najgorsze mamy za sobą, a pan przetrwał apokalipsę, nawet o niej nie wiedząc. Nie ma po co tam teraz wracać. Dopiero się organizujemy. Lata miną, zanim całość zacznie składnie funkcjonować. A tu cisza, spokój. Mam rację?
– Nie do końca. – Dziadek podrapał się po zarośniętym policzku. – Dwa tygodnie temu zaczęli się tu pojawiać tacy, wiecie, co mam na myśli. Ni to wojsko, ni straż graniczna. Naszych jakby wywiało. Ja im tam w drogę nie wchodziłem, bo i po co? Robili wypady przez granicę. Trochę mnie to dziwiło, że nasi nie reagują, ale jak mówię, nie lubię wtykać nosa w nie swoje sprawy.
– A co się działo na Orawie?
– Sporo. Ja tu każdą ścieżkę znam. Lepszy od TOPR-u i straży granicznej jestem. Za zwierzyną czasami trzeba daleko chodzić – dodał tonem usprawiedliwienia.
– Nam się proszę nie tłumaczyć. – Wieniawa nie potrafił ukryć rozbawienia.
– Przecież wiem. Ja tylko tak.
– Co dalej?
– Nie podobało mi się to, ale co miałem zrobić.
Powystrzelać sukinsynów, jesteś w tym dobry – cisnęło się na usta Wentylowi, lecz już się nauczył, że lepiej trzymać język za zębami.
– Trwało to do dzisiaj. Tropiłem dzika i widzę, jak śmigłowiec, którym lecieliście, został strącony nad samą granicą. Myślę sobie: tak dalej być nie może, więc poszedłem za wami. Ledwo was dogoniłem.
– Zdążył pan w samą porę.
– Rannego macie.
– Pilot się trochę poobijał, ale nic mu nie będzie.
– A z wami co?
– Mamy zadanie do wykonania.
– Może się przydam?
– Nie mogę pana narażać.
– Okolicę znam, lepszego przewodnika nie znajdziecie – kusił dziadek, któremu jak widać spodobała się zabawa w podchody.
– Co o tym sądzisz, Krzysiek? – Wieniawa mrugnął. – Pan… Jak się pan właściwie nazywa, bo nie mieliśmy jeszcze przyjemności?
– Kajetan