Vladimir Wolff

Władcy chaosu


Скачать книгу

mając lufę sztucera przytkniętą do brody. Jeden strzał i jego mózg użyźni sporą połać leśnego runa wokół.

      – Kim jesteś, synek?

      – Kapral Krzysztof Zdanowicz. Siły specjalne. A pan? – zaryzykował pytanie.

      – Nie twoja sprawa.

      – Czy można… – Wentyl spróbował przesunąć palcem lufę sztucera choć o parę centymetrów w bok. – Bardzo proszę, to może wystrzelić.

      – Ale ty jesteś wrażliwy. Dobra, wstawaj. Nie możemy tu zostać. – Leśny dziadek odsunął się o pół metra do tyłu, robiąc Zdanowiczowi miejsce. – Gdzie umówiłeś się ze swoimi?

      – Kilometr dalej.

      – Prowadź. Tylko bez numerów.

      To, co spotkało Krzyśka, było w rzeczy samej kompletną kompromitacją. Nawet się nie zorientował, kiedy ten dziadyga stanął za jego plecami, a to oznaczało, że jeszcze wiele musi się nauczyć. Dupa z niego i skończona pierdoła, a nie komandos. Z Wieniawą taki numer by nie przeszedł. Sierżant miał o wiele większe doświadczenie, o czym świadczył fakt, że wyczuł towarzystwo nieznajomego. Teraz będą mieli używanie. Ten facet, gdyby chciał, mógłby ich powystrzelać bez problemu.

      – Synek?

      – Tak, proszę pana.

      – Możesz mi coś wyjaśnić?

      – Słucham? – Wentyl zatrzymał się, obracając na pięcie.

      – Dlaczego Słowacy do was strzelają, i to po polskiej stronie?

      – To nie jesteśmy na Słowacji? – Zdumienie Krzyśka nie miało granic.

      – Wyobraź sobie, że nie.

      – Wojnę mamy – powiedział cicho.

      – Ze Słowacją? – Tym razem to dziadkowi oczy o mało nie wyszły z orbit. – Czegoś tu nie kumam. Z Rosją owszem. Wiele się o tym mówiło, ale że Słowacy nas najadą, no, tego się nie spodziewałem.

      – Mamy… – Wentyl, przerwał, wiedząc, jak absurdalnie to zabrzmi.

      – No, mów wreszcie.

      – Inwazję z kosmosu.

      Tym razem na dłużej zapadła cisza.

      – Nie uda ci się zrobić ze mnie durnia.

      – Gdzieżbym śmiał. – Wentyl zamrugał. – Pan nic nie wie?

      – Niby o czym? – Stary patrzył na niego coraz bardziej podejrzliwie, nie opuszczając lufy sztucera ani o milimetr.

      – Połowa ludzkości wyginęła. Nie ma Warszawy, Trójmiasta, Moskwy, Berlina i setek innych miast.

      – A co zostało?

      – Praktycznie niewiele. Na wielu obszarach panuje anarchia. Rządy upadły…

      – Wystarczy tej ściemy. Książki zacznij pisać. Fantazję masz…

      – Kiedy mówię prawdę.

      – Idź szybciej.

      Wentyl dawno nie odczuł takiej ulgi na widok Wieniawy jak teraz, kiedy sierżant pojawił się na ścieżce.

      – Kogo nam przyprowadziłeś? Słychać was z pięćdziesięciu metrów.

      – Ten pan jest wybitnym fachowcem.

      – W to nie wątpię.

      – Twierdzi, że nie przekroczyliśmy granicy.

      – Kto by pomyślał – głos sierżanta ociekał sarkazmem.

      – I nic nie wie o wojnie – dokończył Wentyl, stając czym prędzej obok Wieniawy.

      Dziadek nie wyglądał na zrażonego słowami kaprala. Sztucer zarzucił na ramię i teraz wpatrywał się w nich przenikliwym spojrzeniem.

      – Dzięki za pomoc – powiedział spokojnie starszy sierżant.

      – Nie ma sprawy.

      Konwersacja zaczęła przypominać wymianę uprzejmości w przelocie na miejskiej ulicy, a nie w środku lasu, tuż przed zmierzchem, parę minut po starciu z przeciwnikiem.

      – Jak możemy się odwdzięczyć?

      – Wy mnie? Chyba niczym.

      – Co pan tu właściwie robi?

      – Parę tygodni temu wyszedłem na polowanie, a że parę kilometrów stąd mam chatę, to nie widzę potrzeby jeździć do miasta. Zresztą tu jest teraz mój dom. Z żoną się rozwiodłem. Ona wzięła wszystko, kamienicę w Krakowie, firmę, samochód. Ta chałupa to jedyne, co mi zostało.

      – Pogratulować.

      – Czego? Rozwodu? Z torbami mnie suka puściła.

      – Nie tego, tylko spokoju.

      – To, co mówił ten synek, to prawda? – Starzec wciąż był nieufny.

      – Nie wiem, co panu powiedział, ale jest jeszcze gorzej.

      – Podobno nie ma Warszawy. A Krakowa?

      – Kraków akurat stoi.

      – Cholera. – Zawód w głosie myśliwego brzmiał autentycznie. – Nie ma człowiek szczęścia w życiu.

      – Nie ma pan źle. Trzeba na wszystko spojrzeć z odpowiedniej perspektywy. Jak się wydaje, najgorsze mamy za sobą, a pan przetrwał apokalipsę, nawet o niej nie wiedząc. Nie ma po co tam teraz wracać. Dopiero się organizujemy. Lata miną, zanim całość zacznie składnie funkcjonować. A tu cisza, spokój. Mam rację?

      – Nie do końca. – Dziadek podrapał się po zarośniętym policzku. – Dwa tygodnie temu zaczęli się tu pojawiać tacy, wiecie, co mam na myśli. Ni to wojsko, ni straż graniczna. Naszych jakby wywiało. Ja im tam w drogę nie wchodziłem, bo i po co? Robili wypady przez granicę. Trochę mnie to dziwiło, że nasi nie reagują, ale jak mówię, nie lubię wtykać nosa w nie swoje sprawy.

      – A co się działo na Orawie?

      – Sporo. Ja tu każdą ścieżkę znam. Lepszy od TOPR-u i straży granicznej jestem. Za zwierzyną czasami trzeba daleko chodzić – dodał tonem usprawiedliwienia.

      – Nam się proszę nie tłumaczyć. – Wieniawa nie potrafił ukryć rozbawienia.

      – Przecież wiem. Ja tylko tak.

      – Co dalej?

      – Nie podobało mi się to, ale co miałem zrobić.

      Powystrzelać sukinsynów, jesteś w tym dobry – cisnęło się na usta Wentylowi, lecz już się nauczył, że lepiej trzymać język za zębami.

      – Trwało to do dzisiaj. Tropiłem dzika i widzę, jak śmigłowiec, którym lecieliście, został strącony nad samą granicą. Myślę sobie: tak dalej być nie może, więc poszedłem za wami. Ledwo was dogoniłem.

      – Zdążył pan w samą porę.

      – Rannego macie.

      – Pilot się trochę poobijał, ale nic mu nie będzie.

      – A z wami co?

      – Mamy zadanie do wykonania.

      – Może się przydam?

      – Nie mogę pana narażać.

      – Okolicę znam, lepszego przewodnika nie znajdziecie – kusił dziadek, któremu jak widać spodobała się zabawa w podchody.

      – Co o tym sądzisz, Krzysiek? – Wieniawa mrugnął. – Pan… Jak się pan właściwie nazywa, bo nie mieliśmy jeszcze przyjemności?

      – Kajetan