Vladimir Wolff

Władcy chaosu


Скачать книгу

to tak! Ci parszywcy przytargali ze sobą ciężki sprzęt i teraz zaczną im miotać na głowy cały ten złom. Kaliber był bez znaczenia, wytłuką ich bez dwóch zdań. Pierwszym granatem się wstrzelali, następne będą już formalnością. Skurkowańcy ustawili się na szosie, bo przez las tego nie przenieśli.

      Po pierwszej eksplozji w Słowaków wstąpiły nowe siły. Już nie pukali smętnie, trochę dla kurażu, lecz szykowali się do ataku, rozciągając skrzydła na prawo i lewo. Polaków czekało prawdziwe Alamo. W błocie i deszczu.

      Wentyl wystrzelił w stronę sekcji granatnika RPG-7, czyli operatora i pomocnika dźwigającego dodatkowe ładunki. Obaj mieli spore szczęście, gdyż w tym samym momencie wskoczyli do wykrotu, przebiegającego w połowie stoku.

      Należało ich mieć na oku, żeby nie posłali Polaków do nieba szybciej, niż ci by chcieli.

      Sytuacja zrobiła się nieprzyjemna. Słowacy przestali się patyczkować, a przewaga leżała już po ich stronie. Czas grał na niekorzyść komandosów, lecz możliwości manewru były żadne. Jeżeli poderwą się do ucieczki, dosięgnie ich ogień broni maszynowej i granatników, a jeśli pozostaną, poszatkują ich w końcu odłamki z moździerza.

      Rebelianci podchodzili coraz bliżej, ufni w moc prowadzonego ostrzału. Kilku padło, reszta parła naprzód z podziwu godną determinacją.

      W pewnym momencie Wentyl zauważył, że ma do dyspozycji ostatni magazynek. Trzydzieści pestek, a później może chwycić automat za lufę i wywijać nim jak maczugą.

      Najwyraźniej nie tylko on miał ten problem: PK w końcu umilkł, Słoń i Robot oddawali pojedyncze strzały, próbując utrzymać wroga na dystans. Długo to nie potrwa. Słowacy dodawali sobie otuchy okrzykami. Prędko połapią się, w jak rozpaczliwym położeniu są Polacy.

      Wentyl powoli tracił nadzieję i gdy wydawało się, że wszystko stracone, na szosie mocno huknęło raz, drugi i trzeci. Ponad drzewa wzbił się pióropusz dymu, a za nim pojawił się znajomy rolniczy Kruk przerobiony na maszynę bojową. Niekierowane rakiety z zasobników pod jego skrzydłami siały śmierć i zniszczenie. Pilot wykonał nawrót i przystąpił do ponownego masakrowania przeciwników.

      To jeszcze nie był koniec, nawet nie początek końca, ale na pewno koniec pewnego etapu. Teraz Polacy mogli wyrwać się z matni. Szturm osłabł, rebelianci stracili zapał. Na szosie ponownie doszło do kotłowaniny. Kolejne wybuchy, strzały i okrzyki. Samolot krążył po niebie, zapewne przekazując informacje do punktu dowodzenia. Do działania przystąpiła piechota, wymiatając Słowaków w stronę Orawskiego Podzamcza.

      Wentyl już śmielej wysunął głowę i przymierzył się do człowieka w maskującej pelerynie. Strzelić, nie strzelić? W plecy tak jakoś niehonorowo. Każdy chce żyć, nawet taka łajza, która przed minutą nastawała na jego życie.

      Decydował się tak długo, aż w końcu postać rozpłynęła się we mgle. Nie żałował swojej decyzji. Okazał się człowiekiem, a nie maszyną do zabijania.

      Zeszli ze wzgórza, wzajemnie się ubezpieczając, i wyszli na drogę w miejscu, gdzie wcześniej zajmowały pozycje słowackie moździerze. Z wozu amunicyjnego pozostał dymiący szkielet, dookoła leżały ciała poległych i umierających. Reszta buntowników zbiegła.

      Nie minęło pięć minut, a na szosie pojawił się zwiadowczy BRDM-2 z biało-czerwonym proporczykiem na antenie. Wóz minął ich i pojechał dalej, za nim zaś sznur ciężarówek i terenówek. Wentyl dostrzegł też Humvee ciągnące starą sowiecką armatę ZiS-3 kalibru siedemdziesiąt sześć milimetrów. To pewne z niej dokończono to, co rozpoczął Kruk. Swoją drogą, Cieplińskiemu udało się odkurzyć ładny kawałek historii. Ciężarówki rodem z PRL-u i działo pamiętające czasy drugiej wojny światowej, choć podobno niektóre egzemplarze ZiS-3 dotrwały w jednostkach wojskowych do roku 1980.

      Armata i obsługa to nie problem. Zawsze znajdzie się stary kanonier, tak samo jak emerytowany milicjant, ale skąd wytrzaśnięto amunicję do tego zabytku? Może w Zakopanem zorganizowano manufakturę i teraz klepią tam takie ciekawostki. Jak tak dalej pójdzie, do użytku wrócą na czterotaktowe mauzery i UR-y.

      Jadący w połowie kolumny Honker skręcił na pobocze i wysiadł z niego generał Ciepliński, który podszedł do grupy zwiadowczej z ponurą miną. Zanosiło się na opieprz.

      – Cześć, Romek.

      Ciepliński znieruchomiał, poszukując wzrokiem typa, który tak bezceremonialnie go zaczepił.

      – Kopę lat.

      – Kajetan?

      – We własnej osobie.

      – Skąd się tu…

      – Długa historia. – Major podszedł do generała i stanął u jego boku.

      – Szukamy cię od paru tygodni.

      – Nie dość skutecznie.

      – To ty przygarnąłeś moich chłopaków?

      – Jak widać. Wpakowali się w kłopoty i ktoś musiał im pomóc.

      – Sierżancie Wieniawa. – Ciepliński podniósł głos.

      – Na rozkaz, panie generale.

      – Mam dla was nowe zadanie. Dla ciebie, Kajetan, też się coś znajdzie. Mówili ci już, w jakim syfie siedzimy?

      – Obiło mi się o uszy.

      – Jest szansa zakończyć ten cyrk. Potrzeba tylko zgranej ekipy.

      – Rozkazuj.

      – Szkoda, Kajetan, że odszedłeś z armii. Mógłbyś teraz siedzieć na moim miejscu i wydawać rozkazy.

      – Wolę być tam, gdzie jestem – odparł major z rozbrajającą szczerością.

      – To posłuchajcie, co teraz zrobimy. ■

      ROZDZIAŁ PIĄTY

      1 :

      Śrem to niewielkie miasto, liczące przed inwazją niespełna trzydzieści tysięcy mieszkańców. Po najeździe zostało ich nie więcej niż dwa tysiące, lecz ta liczba się zmieniała. Jedni wracali na stare śmieci, inni wyjeżdżali w poszukiwaniu lepszego życia.

      Sam Śrem nie ucierpiał – budynki stały nietknięte, nawet szyby w oknach były całe – więc pomimo wyludnienia nadal zachował charakter sennej mieściny, w której życie toczy się powoli, a sprawy idą ustalonym trybem.

      Z namiarów przekazanych przez wojsko wynikało, że interesujący naukowców obiekt znajduje się „niedaleko szosy na Gostyń” i tyle. Jak dobrze poszukają, to znajdą. Mogli oczywiście dołączyć do wozów z zaopatrzeniem, które podążały w tamtym kierunku, jednakże Justyna zadecydowała, że pojadą sami. Na wyprawę namówiła piętnaście osób spośród tych, które wraz z nią brały udział w misji w Hamburgu. Reszty tak potrzebnych specjalistów szukały władze. Gdy tylko zostaną namierzeni, dostaną propozycje nie do odrzucenia.

      A swoją drogą, co to byliby za naukowcy, którzy nie chcieliby badać artefaktów obcych? Justyna wręcz drżała z niecierpliwości, wyczekując momentu, gdy wreszcie dobierze się do tej skarbnicy wiedzy.

      Siedząc z mapą na kolanach, nawigowała Adama Gila, który z uporem maniaka przestrzegał wszelkich przepisów drogowych. Tam, gdzie ograniczenie nakazywało jazdę z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, on asekurancko jechał pięćdziesiątką, mimo że szosa była zupełnie pusta. Jedynie pod Środą Wielkopolską minęli konwój dziesięciu tirów stojący na poboczu. Pojazdów cywilnych jak na lekarstwo.

      – Błagam, przyśpiesz – jęknęła Justyna.

      – Nie.

      – Co