Vladimir Wolff

Władcy chaosu


Скачать книгу

rozczaruje się pan. – Justyna odebrała z rąk generała arkusz papieru, który czynił ją de facto jedną z najważniejszych osób w państwie.

      – Przed panią ogrom zadań. Bardzo się cieszę. Przynajmniej ja będę się mógł skoncentrować na sprawach, na których się znam.

      – Panie generale, tak sobie pomyślałam. – Pawłowska zatrzepotała rzęsami. – Wciąż jestem tylko cywilem, kobietą, czy… hmm… – Ciężko jej przychodziło wyrażenie prośby.

      – Proszę mówić śmiało – zachęcił ją Dworczyk.

      – Przydałby mi się wojskowy asystent.

      – Ma pani na myśli kogoś konkretnego?

      – Prawdę mówiąc tak. W kompanii ochrony jest mój znajomy.

      – W zmechu czy w specjalsach?

      – W specjalsach.

      – U kapitana Góralczyka?

      – Z tego, co wiem, to tak – odrzekła, lekko się rumieniąc.

      – Tu będzie problem, bo widzi pani, grupa kapitana Góralczyka została skierowana na południe kraju w delikatnej misji.

      – Ale wrócą?

      – Kiedyś tak. Proszę tylko zrozumieć, że nie chcę na nikogo naciskać, zwłaszcza na generała Cieplińskiego, by ze składu pododdziałów specjalnych wyciągał ludzi i kierował ich do relatywnie prostych zadań. Ci żołnierze są na wagę złota. Niewielu nam ich pozostało. Zanim uzupełnimy szeregi, trochę wody upłynie.

      – Rozumiem. – Pawłowska zaczęła zbierać się do wyjścia.

      – Proszę nie mieć mi tego za złe.

      – Oczywiście, że nie. Miło się z panem rozmawiało. Jutro, najdalej pojutrze dobiorę się do tego pudła pod Śremem, a pan niech pomyśli, skąd zdobyć fundusze na wybudowanie bazy.

      – Jakoś sobie z tym poradzę.

      Pożegnali się i Justyna wyszła. Dopiero teraz Dworczyk zaczął się zastanawiać nad tym, co zrobił. Podjął decyzję i złożył obietnice, z których będzie się musiał wywiązać. Zdaje się, że na dłużej ugrzązł w papierach i pracy administracyjnej. Widać taki już jego los. Przynajmniej widział w tym sens, ale trochę zazdrościł Cieplińskiemu. Jak przystało na odpowiedzialnego przełożonego, był ciekaw, jak sobie radzą jego podkomendni. Słowacy to nie jest trudny przeciwnik i wszyscy powinni wrócić cali i zdrowi.

      Oby.

      2:

      Krzyśka na moment sparaliżowało. Powinien zareagować szybciej, lecz umysł w decydującej sekundzie uległ przeciążeniu. Stało się tak z wielu powodów. Była to normalna reakcja na sytuację zagrożenia, zmęczenie też zrobiło swoje. Na szczęście seria wystrzelona przez rebelianta przeszła górą, pewnie dlatego, że strzelec był tak samo zaskoczony, jak i oni.

      Długo to nie potrwa. Sto metrów pick-up pokona dosłownie w mgnieniu oka. Jak nie zmłóci ich kolejna seria, to zostaną rozjechani i cześć pieśni.

      Szybko, jak na warunki, w jakich się znaleźli, ale przecież zbyt wolno dla gwiżdżących w powietrzu kul Wentyl wskoczył do przydrożnego rowu. Wśród bujnej trawy poczuł się bezpieczniej. Kątem oka widział, jak reszta czyni to samo. Tuż za nim w glebie zaryli Robot i Słoń, a Wieniawa piętnaście metrów dalej. Albin uciekał, jakby goniło go stado furii. Tylko Winkler zamiast w lewo pobiegł w prawo, w kierunku, z którego przyszli. Pogubił się zupełnie. Instynkt wziął górę nad rozumem i teraz pilot gnał na oślep gdzie pieprz rośnie, zapewne nieświadomy tego, że zmierza w kierunku nadchodzącej obławy.

      Zajmą się nim później. O ile wcześniej nie wystrzela ich operator deszetki.

      Kolejna seria uderzyła o asfalt. Rykoszety wizgnęły nad ich głowami. Wieniawa właśnie składał się do strzału, kiedy przednia szyba terenówki pokryła się siatką spękań. Wozem zarzuciło w bok, strzelec na platformie fiknął kozła i wyleciał przez burtę. Kolejny ostry skręt i pick-up stoczył się do rowu zaledwie parę metrów od Wentyla. Oprócz syku uchodzącej z chłodnicy pary nic już nie zakłócało spokojnego zmierzchu. Akcja zakończyła się tak samo niespodziewanie, jak się zaczęła.

      – Albin, gratuluję strzału – powiedział Wieniawa, wstając i otrzepując spodnie. – Jesteś prawdziwym mistrzem.

      – Ale to nie ja.

      – Więc kto? Wentyl, przyznaj się, to ty sprzątnąłeś kierowcę.

      Zdanowicz pokręcił głową.

      – Słoń?

      Reakcja była taka sama.

      – Sam się przecież nie zastrzelił. – Wieniawa chyba po raz pierwszy w życiu wyglądał na zdezorientowanego. – Robot, leć po Winklera. I pośpiesz się. Zaraz będziemy tu mieli towarzystwo. Krzysiu, pozwól do mnie na moment.

      Wentyl poprawił wyposażenie i zbliżył się do sierżanta.

      – O co chodzi?

      – Odnoszę wrażenie, że od jakichś czterdziestu minut ktoś podąża naszym śladem.

      – Jesteś pewny?

      – Od tej potyczki na wyrębie, kiedy celowałem do gościa z PK. Facet został sprzątnięty na ułamek sekundy, zanim do niego wystrzeliłem. Myślałem, że to przypadek. Teraz wiem, że nie.

      – Może to twój anioł stróż?

      – Oby. – Wieniawa charknął i splunął na mokrą ziemię. – Zrobimy tak. Weźmiesz chłopaków i pójdziecie tą ścieżką. Zatrzymacie się kilometr dalej i na mnie poczekacie. Ja w tym czasie przyjrzę się temu aniołowi.

      – Lepiej, jak ja to zrobię.

      Wieniawa zmrużył oczy. Nie zastanawiał się długo.

      – Dobra. Tylko bądź ostrożny. Bardzo cię proszę.

      Gadka o przyjaźni i obowiązku nie była im do niczego potrzebna. Sierżant dowodził, Wentyl do takiego zadania nadawał się lepiej.

      – Albin, prowadzisz. Jazda. Nie ociągać się, bo świt nas zastanie.

      Drużyna zaczęła znikać pomiędzy drzewami. Pochód zamykali Wieniawa i Zdanowicz.

      Wentyl postawił na spryt. Zaraz przy ścieżce rosły gęste i dość wysokie chaszcze, wprost wymarzone miejsce do ukrycia się. Wystarczyło zapaść się w nie i człowiek stawał się niewidzialny – zwłaszcza nie pierwszy z brzegu człowiek, tylko żołnierz sił specjalnych RP.

      Ciekawe, kogo Wieniawa miał na myśli? O konfabulację go nie podejrzewał, więc ktoś faktycznie musiał podążać ich śladem. Tylko po co? Nieprzyjemny dreszcz przeszedł Krzyśkowi po krzyżu, gdy pomyślał o obcych. Czyżby jeden z nich zamelinował się w Karpatach i teraz wyrównuje rachunki? Bestia z piekła rodem. Wilkołak albo równie atrakcyjna gadzina z wyborowym karabinem. Predator na polowaniu. Nie było stuprocentowej gwarancji, że wybili wszystkich najeźdźców, paru mogło przetrwać.

      Oż w mordę. To już się pewnie nigdy nie skończy.

      Zdrętwiał, słysząc lekki szmer. Powoli obrócił się w lewo. Spokojnie, to tylko lis obchodzący swój teren łowiecki. Rudy cwaniak przemknął trzydzieści metrów od niego. Pewnie poczuł padlinę, której nie brakowało w okolicy.

      Zimny metal przytknięty do jego szyi sprawił, że Wentyl o mało nie popuścił w spodnie.

      – Jesteś mało ostrożny, synek.

      – O kur…

      – Nie