Jorge Zepeda-Patterson

Morderczy wyścig


Скачать книгу

.jpg" alt="tyt.png"/>

      Muerte contrarreloj © by Jorge Zepeda Patterson, 2018

      By Agreement with Pontas Literary & Film Agency

      Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

      Copyright © 2019 for the Polish translation by Joanna Ostrowska (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

      Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl

      Zdjęcie autora: archiwum prywatne

      Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

      Korekta: Iwona Wyrwisz, Edyta Malinowska-Klimiuk, Maria Buczkowska

      ISBN: 978-83-8110-904-8

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

      Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!Polska Izba KsiążkiWięcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

      WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

      ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

      tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

      e-mail: [email protected]

      www.soniadraga.pl

      www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

      E-wydanie 2019

      Skład wersji elektronicznej:

      konwersja.virtualo.pl

      Dla Susan

      Prolog

      W niedzielę, kiedy wielobarwny wąż przejedzie pod paryskim Łukiem Triumfalnym i zakończy trzytygodniowy wyścig, w czasie którego pokona trzy i pół tysiąca kilometrów, ja albo będę leżał w komorze kostnicy, albo świętował w żółtej koszulce zwycięstwo w Tour de France. Nigdy nie stanąłem na podium, nigdy nie wygrałem nawet jednego etapu, ale teraz od lidera wyścigu – Steve’a Panaty, od jedenastu lat mojego kolegi z drużyny i brata – dzieli mnie zaledwie kilka sekund. Żeby przywdziać żółty trykot, musiałbym jednak zdradzić go ostatniego dnia.

      Niektórzy kolarze są gotowi zginąć podczas samobójczych zjazdów, pędząc ponad dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, byle tylko wygrać jeden etap wyścigu; teraz wiem, że niektórzy są też gotowi zabić, żeby osiągnąć ten cel. Mamy pośród nas mordercę, policja zleciła mi ustalenie, kto nim jest. Zbrodniarz, który przetrzebił liderów peletonu, powinien zostać zatrzymany, zanim zada kolejny cios; ja sam mogę być jego następną ofiarą. Wiem jednak również, że dzięki niemu mógłbym wygrać Tour de France.

      2006

      Wszyscy od razu go znienawidzili, poza mną. Bez przerwy żuł gumę i co trzy sekundy poprawiał włosy, jakby nosił tupecik i bał się, że go zgubi. Ale nawet bez tych tików wzbudziłby niechęć całej drużyny: przyjechał na zgrupowanie kolekcjonerskim modelem land rovera i zdjął z bagażnika aerodynamiczny rower, na jakich jeździli tylko uprzywilejowani zawodowcy. To, że był Amerykaninem, wyglądał jak hollywoodzki aktor i uśmiechał się jak ktoś, kto zawsze dopina swego, również nie zjednywało mu sympatyków.

      Ja przyjąłem go z otwartymi ramionami, nowo przybyły był jedyną szansą na to, by inni zostawili mnie wreszcie w spokoju. Odkąd przyjechałem tu dwa tygodnie wcześniej, musiałem znosić bezustanne otrzęsiny, inspirowane tradycją, ale też frustracją z powodu ciężkich treningów, jaka panowała na tym zgrupowaniu zdominowanym przez stres i testosteron. Kolarze zamienili w czyściec moje pierwsze tygodnie w roli zawodowca – jeśli czyniła mnie takowym otrzymywana co tydzień wypłata w wysokości pięćdziesięciu euro. Byłem więc wdzięczny za to, że przestanę być jedyną ofiarą prześladowań.

      Może właśnie to najbardziej nas połączyło. Obaj podeszliśmy filozoficznie do mąk, jakim poddawali nas inni zawodnicy, przypisując je rytuałowi inicjacyjnemu stosowanemu wobec nowych. A raczej on podszedł do tego filozoficznie, a ja w końcu wziąłem z niego przykład.

      – Nie jedz owsianki; chyba do niej napluli – powiedział, kiedy pierwszy raz się do mnie odezwał, podając mi baton proteinowy. Wyglądał bardziej na rozbawionego niż zirytowanego, jakby to odkrycie czyniło go sprytniejszym od reszty.

      Z czasem zrozumieliśmy, że nie chodziło o rytuał inicjacyjny – po prostu się nas bali. Z czterdziestu sześciu kolarzy, którzy przyjechali na obóz, grupa Ventoux wybierze zaledwie dwudziestu siedmiu, a tylko dziewięciu najlepszych trafi do pierwszej drużyny wysyłanej na liczące się zawody.

      Miesiąc później, kiedy treningi stały się bardziej wymagające – pokonywaliśmy dziennie stusześćdziesięciokilometrowe, miejscami strome odcinki – zrozumieliśmy, że strach, jaki budziliśmy, był uzasadniony. Byliśmy najlepsi. Steve Panata utrzymywał naturalny rytm, pedałował z gracją, jakiej nigdy wcześniej ani nigdy później u nikogo nie widziałem; pokonywał kolejne kilometry bez widocznego wysiłku, z prędkością, przy której pozostali musieli niemal kłaść się na kierownicy. Na moją korzyść działała z kolei pewna anomalia fizjologiczna, która w innych okolicznościach uczyniłaby ze mnie cyrkową atrakcję: DNA ojca urodzonego we francuskich Alpach i geny matki Kolumbijki odziedziczone po andyjskich przodkach musiały stworzyć doskonałą kombinację, bo zapewniły mi trzecie płuco. Oczywiście go nie posiadam, ale mam taki poziom tlenu we krwi, że praktycznie jeżdżę jak na dopingu.

      Zaczęliśmy ze Steve’em mścić się na szosie za doznane upokorzenia. Robiliśmy to bez wielkiej premedytacji, chociaż nieco złośliwie. Dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów przed wyznaczoną przez instruktorów metą Steve uśmiechał się do mnie przebiegle i wymieniwszy porozumiewawcze spojrzenia, przyspieszaliśmy, początkowo nieznacznie, żeby inni się nie poddali i zmusili do dodatkowego wysiłku. Dziesięć kilometrów dalej, kiedy widzieliśmy, że są już na granicy wytrzymałości, wyrywaliśmy do przodu, zostawiając ich w tyle. Wcześniej jednak Steve zadawał ostateczny cios: spokojnym głosem zaczynał relacjonować ostatnio widziany film, jakbyśmy gawędzili w barze, a nie pokonywali podjazd, który pozostałym zapierał dech w piersiach.

      Do strachu, jaki budziliśmy, dołączyła wrogość. Czasami przychodziło mi do głowy, że zamknięci na tym odludziu w górach Katalonii razem z kilkudziesięcioma przepełnionymi żalem kandydatami na zawodowców, zdecydowanymi za wszelką cenę osiągnąć cel, narażamy się na łomot, który zagrozi naszej dalszej karierze. Dla wszystkich tych chłopaków – nie wyłączając mnie samego – przesiew, jakiego dokonają trenerzy z Ventoux, był jedyną rzeczą dzielącą ich od nudnej, znojnej pracy w gospodarstwie rolnym czy fabryce. Paru z nich miało wręcz zadatki na przestępców. Nie dotyczyło to Steve’a, dla którego kolarstwo zawodowe było tylko jedną z wielu opcji w na pewno rozrzutnym i beztroskim życiu. Kolejny powód, żeby go nienawidzić.

      Było ich więcej, na przykład to, że kiedy chciał, roztaczał nieodparty urok, który działał zwłaszcza na kobiety, kierownictwo i instruktorów. Urok, który nieraz doprowadzał do zatargów z miejscowymi, przy nielicznych okazjach, kiedy naszej grupie udało się wymknąć do któregoś z okolicznych barów, choćby po to, żeby napić się piwa korzennego; bezczelny flirt czy wymiana serwetek z namazanymi numerami telefonów wystarczały, żeby wywiązała się sprzeczka, często prowadząca do rękoczynów.

      Jak