pedałowania, które dała mi nauczycielka, i w miarę możliwości starałem się wcielić w życie te zalecenia. Moje stopy urosły i musiałem wyrzucić buty. Minęło jednak jeszcze dużo czasu, zanim udało mi się wygrać pierwszy wyścig. Wystarczał mi entuzjazm Carmen i świadomość, że kiedy zatrzymuję się za metą, liczba zawodników przyjeżdżających po mnie jest za każdym razem większa.
W trakcie tamtych długich treningów organizowanych we własnym zakresie ukształtował się zawodnik, którym teraz jestem. Nauka technik i strategii miała przyjść później, ale to właśnie wtedy zyskałem prawdziwą glinę, z jakiej ulepiony jest zawodowy kolarz: umiejętność zadawania sobie bólu, doprowadzania się do granic wytrzymałości i jechania dalej. Wyciskałem z siebie siódme poty na katorżniczych zboczach, przekonany, że całe to cierpienie zbliża mnie do Carmen, że dzięki niemu zasługuję na jej uwagę i sympatię.
Jej odejście dwa lata później – przeniosła się do prywatnej szkoły w Bogocie – wstrząsnęło moim małym światem i pogrążyło mnie w rozpaczy. Po kilku niespokojnych tygodniach doszedłem do przekonania, że mogę ją odzyskać wyłącznie dzięki rowerowi. Moja sława jako kolarza dotrze do stolicy i wreszcie nas połączy. Zrobiłem z roweru moje narzędzie tortur i podwoiłem masochistyczne treningi. Ból stał się moim najlepszym przyjacielem.
To w tamtym okresie wykształciła się druga mania, z której słynę: kalkulowanie, mierzenie czasu, obliczanie i robienie notatek. Kilka lat później koledzy – ze Steve’em na czele – będą kpili z mojej obsesji na punkcie liczb i niejeden złośliwie przezwie mnie „księgowym”. Ale prędzej czy później każdy z nich zapyta, ile kilometrów zostało do mety albo jakie miejsce w klasyfikacji zajmuje zawodnik, który oderwał się od peletonu i ruszył do ucieczki. Nigdy nie przeszkadzało mi bycie Wikipedią w chwilach, gdy nikt nie może skorzystać z komórki. Na zboczach Medellín odkryłem także, że inni nie doświadczają dziwnej relacji, jaka łączy mnie z moim własnym potem. Chujowo jest być uczulonym na coś, co produkuje twoje ciało, jeżeli żyjesz z wyciskania z siebie potu. Nie żebym odkrył to dopiero wtedy, kiedy wsiadłem na rower – klimat panujący w moim kraju zadbał o to, żebym miał wysypki i musiał szukać ulgi w talkach i maściach – ale wcześniej była to zwykła niedogodność ograniczona do upalnych dni. Teraz podrażnienia zamieniały się w czerwony tatuaż pokrywający części ciała, których nastolatek nie powinien się wstydzić, a przynajmniej nie z tego powodu.
Pocąc się i dokonując obliczeń, regularnie uczestniczyłem w wyścigach, które odbywały się w wybrane weekendy w okolicach Medellín. W pewnym momencie przestałem się skupiać na zawodnikach wjeżdżających na metę po mnie i przerzuciłem się na liczenie tych, którzy docierali przede mną; katowałem się, wciskając pedały, aż zaczęło być ich coraz mniej.
Wreszcie przyszedł czas na pierwsze podia, chociaż rywalizowałem z dorosłymi. Drobne nagrody pieniężne i napiwki od amatorów zakładów trzymały mnie z dala od przemocy, która w tamtych latach trawiła Kolumbię. Jednak nie był to dla mnie szczęśliwy okres. Mój rower ważył ponad dwadzieścia kilo, z powodu kiepskiego stanu obręczy często łapałem gumy, przez co musiałem się wycofywać z połowy wyścigów. Nigdy nie czułem takiej bezsilnej wściekłości jak wtedy, kiedy stałem na poboczu drogi i ze łzami w oczach patrzyłem na przejeżdżających kolarzy, których wyprzedziłem kilka minut wcześniej.
Wszystko zmieniły pieniądze z handlu narkotykami, przed którym tak uciekałem. Kolega z sąsiedztwa zrekrutowany przez jeden z gangów zaczął obstawiać wyścigi, w których brałem udział. Miał jakieś szesnaście, siedemnaście lat i był tylko szeregowcem w oddziałach zorganizowanej przestępczości, ale pieniądze, z którymi się obnosił, mnie wydawały się istnym majątkiem. Kiedy któregoś razu zdobyłem trzecie miejsce, pogratulował mi entuzjastycznie, ciesząc się, jakby to był jego własny sukces. Musiał być naćpany, bo w euforii podniósł mój rower i cisnął go do niewielkiego wąwozu, na krawędzi którego staliśmy. Zanim zdążyłem się rzucić w ślad za nim, zaciągnął mnie do sklepu i kupił mi najlepszy sprzęt, jaki znaleźliśmy. Przez kolejne miesiące drżałem ze strachu, że w którymś momencie w ten czy inny sposób każe mi zapłacić za tę przysługę; na szczęście ograniczył się do stawiania na mnie w wyścigach. Chcę myśleć, że inwestycja zwróciła mu się z nawiązką, bo od tego momentu zacząłem częściej wygrywać.
Krótko po tym, jak skończyłem siedemnaście lat, dowiedziałem się, że Carmen wróciła do Medellín jako dyrektorka mojej dawnej szkoły. W pierwszej chwili chciałem do niej pobiec i pokazać jej, jakim jestem kolarzem. Ale się powstrzymałem, uznawszy, że mogę się pochwalić jedynie medalami z amatorskich wyścigów – co z tego, że i na nich można było nieoficjalnie zgarnąć wysokie nagrody i pieniądze z zakładów. Postanowiłem, że spotkam się z nią dopiero wówczas, gdy wygram profesjonalne zawody. Udało mi się zapisać na Vuelta a la Cordillera organizowaną trzy miesiące później – zażarty wyścig, w którym brali udział świeżo upieczeni zawodowcy i weterani u schyłku kariery. Trenowałem zapamiętale, osiągając wyniki, które przekonały mnie, że naprawdę mam szansę na zwycięstwo.
Dwa tygodnie przed wyścigiem zadzwonił do mnie kolega ze starej szkoły i powiedział, że Carmen zginęła w strzelaninie pomiędzy dwoma wrogimi gangami. Z daleka obserwowałem pogrzeb, opłakując rzewnie koniec okresu dorastania. Powiedziałem sobie, że już nigdy nie wsiądę na rower, który podarował mi mój kolega diler, ani na żaden inny.
Wkrótce po tym, jak skończyłem osiemnaście lat, moja matka przyjęła oświadczyny lekarza z dobrym sercem i galopującą halitozą. Był to z jej strony raczej akt kapitulacji niż efekt zakochania; tak czy inaczej, nie uwzględniała mnie w swoich planach. Dwa tygodnie później zostawiłem jej w kuchni liścik, a po trzech dniach zapukałem bez uprzedzenia do drzwi ojca po drugiej stronie oceanu. Nie okazał wielkiego zdziwienia, postawił przede mną talerz soczewicy i zaniósł mój bagaż do pokoju, który zajmowałem podczas wakacji.
Przez kolejne miesiące robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby zdobyć miejsce w jego sercu. Jeżeli prosił, żebym narąbał drzewa, wycinałem las, dopóki nie zdarłem sobie rąk do krwi. Nauczyłem się przyrządzać jego ulubioną potrawkę i prowadzić starego peugeota kombi, żeby wyręczać go w cotygodniowych zakupach w pobliskiej miejscowości. Kiedy spadł pierwszy śnieg, zabrałem się do nauki jazdy na nartach z takim samym zapałem, jaki wcześniej wkładałem w pedałowanie. Ojciec uznawał tylko sporty zimowe, uważał, że męczenie się na rowerze to głupota, skoro motor może wykonać tę samą pracę, i to znacznie skuteczniej. Tak przynajmniej oznajmił, kiedy próbowałem mu opowiedzieć o moich skromnych osiągnięciach na dwóch kółkach.
Kosztem licznych upadków i siniaków, w okolicach Bożego Narodzenia przestałem być żenującym narciarzem; postanowiłem zostać przewodnikiem górskim. Kilka dni później ojciec poinformował mnie, że zaciągnę się do wojska. Załatwił mi przydział do pułku stacjonującego u podnóży Pirenejów niedaleko Perpignan, dowodzonego przez jego starego znajomego. Osiemnaście lat wcześniej zażądał, żebym się urodził na terenie Francji, przez co matka musiała lecieć do Europy w ósmym miesiącu ciąży, z zaświadczeniem załatwionym przez lekarza ambasady.
Wyjeżdżałem do koszar przekonany, że czeka mnie galernicza praca, kopanie okopów i długie wyprawy na Saharę. Prawdopodobnie tak właśnie by to wyglądało, gdyby nieoczekiwany zwrot akcji nie posadził mnie z powrotem na rowerowym siodełku. Znajomy ojca umarł kilka dni po moim przyjeździe. Zastąpił go pułkownik Bruno Lombard, który bardziej niż wojskowym życiem i teorią sztuki wojennej interesował się kolarstwem i zawodami lekkoatletycznymi między rywalizującymi pułkami. Kiedy dowiedział się o moim udziale w młodzieżowych wyścigach w kolumbijskich górach, włączył mnie do swojej drużyny.
– Dbaj o niego jak