Jorge Zepeda-Patterson

Morderczy wyścig


Скачать книгу

przebieg trasy i szanse na to, że za trzy tygodnie Steve wjedzie do Paryża w żółtej koszulce lidera. W południe, kiedy wreszcie powiedziano nam, że Stevlana pojechała do Amsterdamu, żeby zdążyć na samolot, poszliśmy na lunch z resztą zespołu, przebraliśmy się i wsiedliśmy do autokaru, by wysłuchać kolejnych napomnień naszego dyrektora sportowego.

      W tym momencie pragnęliśmy już tylko, żeby przeklęty wyścig wreszcie się zaczął: mieliśmy za sobą wiele miesięcy przygotowań, rekonesansu trasy, drakońskiej diety nieidącej w parze ze smakiem. Napięcie towarzyszące odliczaniu ostatnich godzin opada dopiero wtedy, kiedy kolarz wyjeżdża na szosę i zamyka się w autystycznej bańce, jaką narzuca rower.

      Jak co roku, moje zadanie polegało głównie na tym, żeby nie wygrać: byłem tu po to, żeby pomóc zwyciężyć Steve’owi. Jestem gregario – za to najlepszym w całym peletonie. Przez dwadzieścia jeden dni miałem chronić Steve’a przed rywalami, bocznym wiatrem, głodem, pragnieniem, wypadkami i wybojami, a przede wszystkim przed wysokimi górami, gdzie przeciwnicy mogliby zdobyć nad nim przewagę. Jestem jak lokomotywa, która ma dociągnąć Steve’a do ostatniego kilometra przed szczytem, tak żeby stracił jak najmniej energii, choćbym ja sam miał się umordować i wylądować na jednym z końcowych miejsc. W ostatnich latach byliśmy najlepszą kolarską parą, chociaż tylko on wchodził na podium.

      Tour rozpoczął się od krótkiej jazdy indywidualnej na czas, podczas której Steve nie potrzebował niczyjej pomocy; jest mistrzem świata w tej konkurencji. Jednak w kolejnych dniach nasze prognozy zaczęły brać w łeb. Szybko zrozumieliśmy, że w tym roku będzie inaczej niż w poprzednich latach, chociaż jeszcze nie domyślaliśmy się dlaczego. Teoretycznie pierwszy tydzień wyścigu jest tylko rozgrzewką i oknem wystawowym drużyn i zawodników: peleton pokonuje praktycznie razem długie trasy po płaskich szosach Belgii i północnej Francji i wjeżdża na metę tuż za sprinterami rywalizującymi na ostatnich metrach. Prawdziwą walkę zostawia się na drugi i trzeci tydzień, kiedy straszliwe podjazdy w Pirenejach i Alpach dziesiątkują zawodników i wyłaniają najlepszych kolarzy.

      Jednak tym razem do pierwszych ubytków doszło jeszcze przed rozpoczęciem touru: dwa wypadki i jedno pechowe zdarzenie wyeliminowały pierwszego, nieoficjalnego dnia wyścigu kilku ważnych zawodników z peletonu, który podczas prologu liczył stu dziewięćdziesięciu ośmiu kolarzy. Nikogo to nie zaniepokoiło. Przywykliśmy do tego, że na szosie ostatnie słowo należy do losu: niefortunnie przebita dętka, kolega, który traci równowagę i ciągnie cię za sobą na asfalt, kibic, który wbiega na szosę, grypa, która obraca wniwecz miesiące przygotowań. Uważaliśmy za naturalne, że raz na kilka lat trafia się annus horribilis, przeklęta edycja Tour de France; po pierwszych czterech etapach zaczęliśmy jednak podejrzewać, że ten rok może być najgorszy ze wszystkich.

      Wśród zawodników panowało niecodzienne napięcie. Szanse na podium w Paryżu mieli Anglik Peter Stark, Kolumbijczyk Óscar Cuadrado i mój amerykański kolega Steve Panata. W ciągu ostatnich lat na przemian wygrywali najważniejsze wyścigi, dzięki ich zażartej rywalizacji ludzie zaczęli się pasjonować kolarstwem. Tłumy fanów z entuzjazmem śledziły walkę o zwycięstwo pomiędzy trzema zawodnikami, którzy mieli przejść do historii. Stark, Cuadrado i Panata postanowili, że tegoroczny Tour de France rozstrzygnie wreszcie, który z nich jest najlepszym kolarzem ich pokolenia. Dziennikarze, kibice i sponsorzy tylko podgrzewali atmosferę. Organizatorzy liczyli na rekordową oglądalność, w związku z czym zaplanowali iście diabelską trasę. Brukowany odcinek trzeciego etapu był piekłem w czystej postaci. Jazda po kostce z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę dosłownie miażdży ci jaja, przy każdym podskoku czujesz, jakby ktoś dźgał cię nożem w nogi, dostajesz skurczów w rękach. To nie paryskie płytki wygładzone kołami tysięcy przejeżdżających samochodów, ale prawdziwe kocie łby pokrywające wiejskie drogi, wąskie i mało uczęszczane. Najgorszy był jednak czwarty etap – odcinek między Seraing i Cambrai. Opuszczaliśmy Belgię w męczarniach; deszcz, który padał nieubłaganie przez cały dzień, zamienił trasę w prawdziwe pole minowe.

      Jedynym sposobem na to, by uniknąć upadku podczas zbiorowej kraksy, jest jazda na czele peletonu. Moim zadaniem na ten dzień było umieszczenie tam Steve’a za wszelką cenę. Problem w tym, że na takich odcinkach pozostałych dwustu zawodników stara się zrobić dokładnie to samo, przez co wąskie drogi zamieniają się w lejki. Próba wyprzedzenia innego kolarza w takich warunkach doprowadza do karambolu, złamanych obojczyków i rąk oraz wstrząśnień mózgu.

      Drużyny nasza, Cuadrado i Starka – w sumie dwudziestu siedmiu kolarzy, dziewięciu z każdego zespołu – wyszły cało z tej rzezi dzięki cichej współpracy; wysunęliśmy się na czoło peletonu i zablokowaliśmy drogę, żeby reszta zawodników nie przeszkadzała naszym liderom. Na tych początkowych etapach nie rywalizowaliśmy między sobą – po prostu staraliśmy się przeżyć. Mimo to nie mogłem pozostać obojętny na to, co działo się za moimi plecami: co rusz zajeżdżałem drogę któremuś z kolegów, broniąc swojej pozycji zębami i pazurami, i – wybacz mi, Boże – skazując go na zmiażdżenie przez lawinę rowerów, nóg i rąk towarzyszącą każdemu upadkowi.

      Ten czwarty odcinek był najgorszy, co wcale nie oznacza, że w pozostałe dni obeszło się bez dramatów. Pod koniec szóstego okazało się, że odpadło już w sumie pięćdziesięciu dwóch kolarzy – rekordowa liczba na tym etapie wyścigu. Większość przypisywała prześladującego nas pecha przeznaczeniu. Dzień później miałem odkryć, że gwiazdy czy coś innego, co przesądza o naszych losach na szosie, nie wyjaśniają wszystkich tych tragedii. Chyba że jedną z metod, do których ucieka się przeznaczenie, jest morderstwo.

      Etap 7

      Mój syn wsiadł na rower w wieku czterech lat – pochwalił się Murat, umięśniony sprinter z Fonaru, naszej drużyny.

      – W takim razie musi być już bardzo daleko – zażartował Steve, nikt jednak nie roześmiał się z jego dowcipu, który w dodatku nie był nowy. Poczucie humoru mojego przyjaciela nie pomaga w przełamywaniu lodów – zresztą nie pomaga w łamaniu niczego, oprócz cudzych szczęk i nosów.

      Jedliśmy kolację w hoteliku na obrzeżach Rennes, wyczerpani po zakończeniu siódmego etapu. To był kolejny dołujący dzień, deszczowy i obfitujący w wypadki. Nikt nie miał specjalnej ochoty na żarty. Zresztą nabijanie się z Murata jest niebezpieczne dla zdrowia: jego uda i plecy są równie imponujące jak jego wybuchy wściekłości.

      Ale Steve już taki był, nieświadomy zagrożeń, obojętny na odczucia innych. Tylko ja wiedziałem, że jego skłonność do zadawania bólu była bezwiedna. Tak naprawdę nie miał w sobie za grosz podłości; na swój sposób był wręcz niezwykle wspaniałomyślny. Niejeden nasz kolega zawdzięczał karierę czy nowy kontrakt spontanicznej pochwale opublikowanej przez Steve’a na Twitterze (jego konto obserwuje ponad milion użytkowników) albo rzuconej podczas jednego z niezliczonych wywiadów, którymi zamęczała go prasa. Z czasem doszedłem do wniosku, że jego brak zrozumienia dla obaw i niepewności, które dręczyły innych zawodników, wynikał z przekonania, iż pozostali bawią się równie dobrze jak on. Dzięki niemu mógł bez wyrzutów sumienia wieść swoje uprzywilejowane życie.

      Przy stole zapadła cisza, przerwana odgłosem spadającego na talerz widelca Murata. Dopiero wówczas do Steve’a dotarło, że złamał jedną z licznych niepisanych reguł, których nawet nie próbował sobie przyswoić. Jak zawsze, kiedy wpadał w tarapaty, poszukał mnie wzrokiem z nadzieją, że z uśmiechem wyjaśnię pozostałym, iż jego komentarz to tylko niewinny żart, a nie drwina z syna naszego kolegi. A ja, jak zawsze, zrobiłem znacznie więcej, niż ode mnie oczekiwał.

      – Tak, chłopak zajdzie daleko; podczas ostatniego treningu jechał za nami na jednym z odcinków i prawie nas dogonił, pamiętacie? Wreszcie jest szansa, że w branży pojawi się jakiś