o mięśniach i twarzy buldoga. Ważył jakieś dziesięć kilo więcej ode mnie, ale nie dorastał w ubogiej dzielnicy na obrzeżach Medellín ani nie spędził czterech lat w koszarach w Perpignan. Wypracowałem sobie strategię przeżycia, polegającą przede wszystkim na unikaniu wszelkich konfliktów, co doskonale pasuje do mojego temperamentu. Działa ona jednak tylko pod warunkiem, że wykażę się skrajną agresją przy rzadkich okazjach, kiedy nie sposób uniknąć starcia, jak wtedy, gdy musiałem stanąć w obronie Steve’a.
Bretończyk Ivan parokrotnie zniszczył nocą obręcze w rowerze mojego przyjaciela, przez co musieliśmy gorączkowo naprawiać koła w ostatniej chwili, żeby zdążyć na spotkanie z instruktorami. Któregoś ranka odkryliśmy, że rower zniknął; kpiący uśmiech, jakim przywitał nas Ivan, jasno wskazywał, czyja to sprawka. Pewnie założył, że tym razem Steve wreszcie mu się postawi – to uśpiło jego czujność, nie spodziewał się ataku z mojej strony. Wyrzuciłem przedramię z całą siłą, na jaką byłem w stanie się zdobyć, i wyrżnąłem go łokciem w twarz; trafiłem dokładnie między szczękę i skroń. Kretyn wylądował na ziemi, a jego stronnicy w osłupieniu przyglądali się atakowi, który był dla nich nie do pomyślenia. Nie spodziewali się również tego, co nastąpiło później: kopałem zwinięte w kłębek ciało zabijaki, dopóki nie zdradził, gdzie schował rower. Po tym incydencie zostawili nas w spokoju.
Pomogła też uprzejmość, z jaką Steve zaczął traktować innych kolarzy. Hojnie rozdzielał zawartość paczek, które dostawał ze Stanów, pełnych płyt z muzyką, odżywek białkowych, batonów proteinowych, butów sportowych i T-shirtów; to dyskretne łapownictwo wkrótce przyniosło owoce. Pod koniec sezonu traktowano nas tak, jakbyśmy byli królami szosy.
Czasami zadaję sobie pytanie, czy głęboka przyjaźń, która miała zdecydować o naszych losach, nie została przypieczętowana tym pierwszym przymierzem opartym na wzajemnej ochronie. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Mimo tego, co wydarzyło się kilka lat później, jestem przekonany, że w tym bezwarunkowym braterstwie i bezgranicznej lojalności, które połączyły nas od pierwszej chwili, było coś autentycznego i głębokiego.
Tak naprawdę obaj czuliśmy wobec siebie fascynację. Kiedy się poznaliśmy, on miał dwadzieścia jeden lat, ja – dwadzieścia trzy. Steve był jedynakiem rozpieszczonym przez parę wybitnych prawników z Santa Fe w stanie Nowy Meksyk. Rodzice akceptowali i wspierali jego kolarską pasję, załatwili mu półprofesjonalnych instruktorów, kiedy postanowił wziąć udział w młodzieżowych zawodach w swoim kraju. We wszystkich zgarniał złote medale, otoczony i wspierany przez niewielką ekipę opłacaną najpierw przez jego rodzinę, a potem przez sponsorów zwabionych potencjałem, jakim wprost tryskał ten złoty chłopiec.
Ale teraz, na północy Hiszpanii, Steve pierwszy raz w życiu znalazł się w nieprzyjaznym otoczeniu. Ku jego niezadowoleniu amerykańscy trenerzy uznali, że nigdy nie trafi do czołówki kolarstwa szosowego, jeżeli nie zahartuje się podczas morderczych szkoleń oferowanych przez europejskie zespoły.
Może właśnie z tego powodu wydawał się zafascynowany moimi umiejętnościami przetrwania w scenerii, która dla niego była egzotyczna i oszałamiająca, a dla mnie – chujowa. Ja stałem się tym, kim jestem, wskutek zbiegu okoliczności, tak jak wszyscy ci, którzy nie noszą nazwiska Panata. Zostałem kolarzem – jak inni zostają pracownikami biurowymi czy sprzedawcami – bo to była deska, której mogłem się uczepić, kiedy znoszony prądem próbowałem utrzymać się na powierzchni. Steve z kolei należał do ludzi, których przyszłość jest konsekwencją nieodwracalnego przeznaczenia.
To, że byłem, praktycznie rzecz biorąc, sierotą, on uważał za synonim nieograniczonej wolności. Kiedy miałem niespełna dziewięć lat, mój ojciec, francuski wojskowy wysyłany do ambasad w różnych krajach Ameryki Łacińskiej, rozstał się z moją matką, bogotanką o peruwiańskich korzeniach, pochodzącą z podupadłej rodziny. Od tego czasu spędzałem wakacje w domku w Alpach, gdzie ojciec osiadł po przejściu w stan spoczynku, a przez resztę roku mieszkałem w bloku z czerwonej cegły na obrzeżach Medellín. Miałem samotne dzieciństwo z powodu wykańczającej pracy matki pielęgniarki, która pełniła dyżury w dwóch szpitalach; z czasem zrozumiałem, że po prostu szukała pretekstu, by trzymać się z dala od syna, owocu małżeństwa zawartego w pośpiechu z powodu niechcianej ciąży. Później, jako nastolatek, byłem przekonany, że tylko czeka, bym za którymś razem nie wrócił z mojej letniej wyprawy do Francji, co chętnie bym zrobił, gdyby nie to, że ojciec także chciał się mnie jak najszybciej pozbyć. Opłacenie podróży i goszczenie mnie przez pięć tygodni było obowiązkiem, który pułkownik Moreau wypełniał niezwykle sumiennie, aczkolwiek bez krzty entuzjazmu. Prawdopodobnie trafiłbym do jednego z młodzieżowych gangów, które terroryzowały naszą dzielnicę, gdyby nie uratował mnie rower. Nieświadomie przyczyniła się do tego matka. Dodatkowe dyżury w szpitalu i podwyżka pensji pozwoliły nam przeprowadzić się z San Cristóbal, miejscowości na obrzeżach miasta, do San Javier, robotniczej dzielnicy Medellín. Był to awans społeczny, a zarazem spadek orograficzny, który skazał mnie na pokonywanie pieszo pod górę prawie siedmiu kilometrów, dzielących mój dom od szkoły. Musiałem wstawać o 4.30, żeby zdążyć na pierwszą lekcję. Matce chyba zrobiło się mnie żal, bo pewnego dnia przyprowadziła duży, ciężki, używany rower, najpewniej kradziony, który nazywaliśmy „murarskim”, ale który odmienił moje życie.
Paradoksalnie to lenistwo zrobiło ze mnie górala. Dzięki nowemu wierzchowcowi mogłem przestawić budzik na 5.30. Później, żeby móc dłużej pospać, zacząłem mierzyć czas jazdy. W końcu popadłem w obsesję. Z każdym tygodniem starałem się skrócić o minutę czy dwie przejazd do szkoły. Zredukowałem ciężar plecaka, nauczyłem się ścinać zakręty, policzyłem, ile razy używam hamulca, i ograniczyłem to do niezbędnego minimum. Część kolegów wyśmiewała się z moich starych zniszczonych butów, w których zacząłem przychodzić do szkoły, ale miałem to w nosie: dzięki ich grubym podeszwom pewniej sięgałem pedałów i udało mi się skrócić przejazd o trzy minuty.
Jedna z nauczycielek zauważyła, że codziennie hamuję przed szkołą z piskiem opon, po czym sprawdzam godzinę i zapisuję ją w notesie. Zapytała, dlaczego to robię, i z zainteresowaniem przejrzała tabelę wyników. Tydzień później poinformowała mnie o wyścigu kolarskim dla amatorów, była jedną ze współorganizatorek. Początkowo myśl o współzawodnictwie wydała mi się absurdalna, wręcz śmieszna. Moje zniszczone buty i toporny rower nie pasowały do wizerunku kolumbijskich idoli w kolorowych strojach, dosiadających aerodynamicznych maszyn. Ale nie sposób było odmówić. Połowa klasy – a przynajmniej ta część, która skończyła już trzynaście lat – była zakochana w pani Carmen. Jej niezmordowany entuzjazm, ciepły uśmiech, zielone oczy, a przede wszystkim to, jak falowała przy chodzeniu jej spódnica, uczyniły z niej bohaterkę naszych mokrych snów.
Co prawda wszyscy zawodnicy mieli lepsze buty, ale przynajmniej było jeszcze kilka rowerów takich jak mój. Chcąc zaimponować nauczycielce, wyrwałem do przodu od samego startu. Zdziwiło mnie, z jaką łatwością zostawiam w tyle resztę, choć nie zrobiłem niczego wyjątkowego: z tą samą prędkością jeździłem codziennie do szkoły. Szybko zrozumiałem powód. Pozostali pedałowali w tempie pozwalającym na pokonanie trzydziestu dwóch kilometrów dzielących nas od mety, ja przy dziesiątym byłem już wypompowany; wkrótce zaczęli mnie wyprzedzać pierwsi rywale. Na pięć kilometrów przed finiszem jechałem jako ostatni. To był mój pierwszy kontakt z torturami szosy: nogi jak nitki, każde naciśnięcie pedału wspierane mięśniami brzucha, ból rozrywający wnętrzności. Był to również mój pierwszy kontakt z wrogiem, którego ma w sobie każdy kolarz i który namawia go, żeby odpuścił sobie te męczarnie. Przekonywałem sam siebie, że zrobiłem już wystarczająco dużo, że jestem najmłodszy z zawodników, że lepiej zrezygnować, niż wlec się na szarym końcu, ale wyobraziłem sobie rozczarowanie Carmen i postanowiłem,