na moje nieróbstwo, bo Lombard podjął radykalną decyzję, z powodu której teraz uczestniczę w Tour de France jako śledczy: przydzielił mnie do niewielkiej jednostki żandarmerii pod jego bezpośrednim dowództwem. To zwolniło mnie z większości nudnych rutynowych ćwiczeń i pozwoliło oddać się w ręce instruktora zatrudnionego przez pułkownika.
Don Rulo był starym raptusem, surowym i bezwzględnym. Przypuszczam, że to właśnie przez swój charakter nie został trenerem profesjonalnej drużyny, choć nie brakowało mu doświadczenia ani talentu. Dostrzegł moje zamiłowanie do gór i przez kolejne miesiące doprowadzał moje ciało do granic wytrzymałości na zboczach okolicznych imponujących szczytów.
W ciągu następnych czterech lat nasz pułk wygrywał absolutnie wszystko, nie tylko wyścigi z udziałem drużyn reprezentujących inne francuskie instytucje, ale także regionalne zawody, kiedy tylko poczciwy Lombard znalazł jakiś pretekst, by zabrać na nie swoich chłopców.
„Jego chłopcami” byliśmy zasadniczo ja i Julien, plus około dwudziestu poborowych, którzy zmieniali się w ciągu kolejnych lat, a dołączali do nas nie tyle z powodu talentu czy miłości do roweru, ile przerw w szkoleniach i drobnych przywilejów, jakie Lombard oferował ochotnikom. Julien był dobrym kolarzem, z czasem mógłby zostać zawodowcem w jakimś mniejszym zespole, gdyby po zakończeniu służby wojskowej nie doścignęła go przeszłość w marsylskiej mafii. Wykazywał właściwy instynkt na szosie, odznaczał się niesamowitą odpornością na ból i dawał z siebie wszystko na podjazdach – tyle wystarczyło. Sam też nie potrzebowałem niczego więcej, żeby stawać na podiach. Wchodziłem na nie tyle razy, że w końcu nie cieszyło to już nikogo poza Lombardem. Jako dwudziestodwulatek często gościłem na łamach lokalnej prasy pod ksywą Hannibal. Początkowo nie rozumiałem aluzji do marszu starożytnego kartagińskiego wodza, który na czele wojska przeprawił się na słoniu przez Pireneje i Alpy, by zaatakować Rzym. Z czasem polubiłem to przezwisko, choć przez pierwsze miesiące obrażałem się, kiedy mnie tak nazywano; nie podobało mi się porównanie mojego szybkiego roweru do gruboskórego wierzchowca Kartagińczyka. Postanowiłem nawet wytatuować sobie na karku małego smoka, symbol naszego pułku, z nadzieją, że dzięki temu uniknę skojarzenia ze słoniami. Za to Lombard był zachwycony; bez przerwy nazywał mnie Hannibalem, jakby mówił o jakiejś legendzie.
Po upływie czterech lat pułkownik był zmuszony pozwolić mi odejść, niepocieszony, ale dumny ze swojego dzieła. Wcześniej jednak załatwił mi miejsce w belgijskiej drużynie Ventoux, legendarnej wylęgarni zawodowców. Nie wiem, w którym momencie postanowiłem zająć się zawodowo kolarstwem; wiedziałem już, że to kariera naznaczona dyscypliną i bólem zadawanym samemu sobie. Może zadecydowało zdanie, które wypowiedział mój ojciec, kiedy po zakończeniu służby wróciłem do jego alpejskiego ustronia. „Nie nadajesz się nawet do koszar” – oznajmił, gdy ponownie zapukałem do jego drzwi. Prawdopodobnie myślał, że pójdę w jego ślady i zostanę wysokim rangą oficerem, kiedy dowiedział się, że już kilka tygodni po przyjeździe do Perpignan awansowałem na kaprala żandarmerii. Jego słowa ostatecznie mnie przekonały: w tym momencie postanowiłem, że któregoś dnia wjadę do Paryża w żółtej koszulce. Minęło ponad dziesięć lat, a prasa nadal nazywa mnie Hannibalem, chociaż nie udało mi się wygrać żadnego etapu w Pirenejach, nie mówiąc już o miejscu na podium w którymś z wielkich wyścigów.
Tour de France, etapy 1–6
O seksie nawet nie będę wspominał – powiedział Giraud, nasz dyrektor sportowy, na zakończenie pogadanki na temat strategii, którą wygłosił w autokarze wiozącym nas do holenderskiego Utrechtu, gdzie mieliśmy rozpocząć pierwszy etap Tour de France. Było to zalecenie czysto retoryczne, niemal żart. Żaden z nas nie zaryzykowałby dla jednej upojnej nocy wyścigu, do którego przygotowywaliśmy się miesiącami: głównym warunkiem dotarcia do Paryża trzy tygodnie później było umiejętne rozłożenie zmęczenia. Kiedy tracisz sześć tysięcy kalorii dziennie bez możliwości ich odzyskania, seks jest ostatnią z twoich potrzeb.
Jedyną osobą, która zdawała się tego nie rozumieć, była Stevlana. Dziewczyny i żony nie są mile widziane podczas touru, a już najmniej mile widziana była partnerka Steve’a, supermodelka niemal równie sławna jak on. Ku jego zakłopotaniu Rosjanka postanowiła zatrzymać się w Utrechcie w drodze do Londynu, żeby zrobić niespodziankę swojemu rycerzowi i życzyć mu powodzenia.
Nieco wcześniej na mojej komórce wyświetliło się imię Steve’a. Nie odpowiedział na moje powitanie – chciał tylko, żebym usłyszał głos Stevlany. Zrozumiałem, w czym rzecz, i pospieszyłem mu na ratunek. Wiedziałem, że są jeszcze w jego pokoju. Zapukałem do drzwi i krzyknąłem, że zostaliśmy wytypowani do testów antydopingowych, które zostaną przeprowadzone u mnie. Otworzyła Stevlana; udałem, że jej widok mnie zaskoczył.
– Przecież dopiero przyjechałam, Stevie – zaprotestowała. – Hannibal, nie rób mi tego.
– To nie ma nic wspólnego z tobą, Stevie – bronił się Steve skruszonym tonem. Tak się do siebie zwracali. Inni kolarze przedrzeźniali parę, ale moim zdaniem większość chciała po prostu ukryć, że zazdroszczą Steve’owi spektakularnych cycków Rosjanki. Stevlana ogólnie sądziła, że wszystko, co się dzieje, ma związek z jej osobą, nawet antydoping, utrapienie wymyślone wyłącznie po to, żeby zepsuć jej rundę porannego seksu z kochankiem. Rozpięta bluzka nie pozostawiała wątpliwości, co im przerwałem. Zanim Steve skończył się ubierać, jego dziewczyna rzuciła posłańcowi kilka morderczych spojrzeń. Nigdy mnie nie lubiła. A jeszcze mniej Fionę, moją partnerkę, szefową mechaników z UCI, Międzynarodowej Unii Kolarskiej. Nieliczne kolacje, na które poszliśmy we czworo, przypominały stypę. Obie kobiety nie mogły bardziej się różnić, co Stevlana starała się unaocznić Steve’owi: pod pretekstem udzielania Fionie rad dotyczących poprawy wyglądu wyśmiewała się z jej kanciastych ruchów, niesfornych loków, twardych, grubych ud sprinterki na sto metrów – którą nie była – i wiecznie umazanych smarem, pokrytych odciskami dłoni.
Już sama droga Fiony do stanowiska szefowej inspektorów technicznych UCI była nietuzinkowa. Jej ojciec, rodowity Irlandczyk, przez trzydzieści lat nadzorował mechaników w najlepszych zawodowych drużynach. Był legendą o reputacji, której ślepo ufali wszyscy kolarze. Kiedy Fiona miała dziesięć lat, zmarła jej matka i ojciec włączył córkę do zespołu pomocników; pracownicy i ludzie z zewnątrz przyzwyczaili się do widoku rudowłosej dziewczynki, która stale towarzyszyła ojcu i podawała mu narzędzia niczym asystująca chirurgowi pielęgniarka. Z czasem stała się przedłużeniem roweru: jej uszy i dłonie były w stanie ocenić idealny ruch łańcucha i wyłowić niemal niesłyszalne tarcie, które mogłoby oznaczać utratę jednej tysięcznej sekundy na kilometr. Sława ojca, wręcz legendarna w kolarskich kręgach, rozciągnęła się na jego córkę, zwłaszcza kiedy Irlandczyk skończył siedemdziesiąt lat i postanowił przejść na emeryturę. Rudowłosa dziewczynka była już wtedy seksbombą, mimo silnych ramion i pleców szerszych niż u większości chuderlawych zawodników; amazonką o żywym temperamencie, oszczędną w słowach, stanowiącą obiekt pożądania i postrach dla wielu kolegów i zawodowców, zwłaszcza teraz, kiedy dowodziła oddziałem inspektorów pilnujących przestrzegania pakietu skomplikowanych regulacji technicznych.
Fiona z reguły automatycznie przytakiwała docinkom Stevlany. Czasami, kiedy Rosjanka stawała się wyjątkowo natarczywa, spoglądała na nią z zainteresowaniem, jakim mogłaby obdarzyć ufoludka. Tak naprawdę starania modelki, żeby zwrócić na siebie uwagę, były w pełni zrozumiałe: cała nasza trójka żyła z rowerów i dla rowerów. I chociaż Steve’a i Fionę łączyła jakaś burzliwa przeszłość i ledwie się tolerowali, podczas tych spotkań przy stole potrafiliśmy toczyć długie, zażarte dyskusje na temat wyższości określonego rodzaju pedałów czy najlepszego sposobu na podjazd pod napawającą strachem przełęcz Tourmalet.
Oczywiście