słowami i ja prawdopodobnie też bym się nimi wzruszył, gdybym nie był tak bardzo zaniepokojony. Chciałem mu powiedzieć, że nie jestem wojskowym ani nawet rodowitym Francuzem, że nie dopuszczam do siebie myśli, iż ktoś z wielkiej rodziny, do której należę, byłby gotów zamordować kolegę, żeby zmienić bieg wyścigu, ale zachowałem to dla siebie i przystałem na jego prośbę. Omówiliśmy plan na najbliższe dni, po czym każdy z nas poszedł w swoją stronę.
W normalnych warunkach byłaby to całkiem niezła noc; chwilowo zajmowałem dziesiątą pozycję w klasyfikacji generalnej, niezwykłe miejsce dla gregario. Nie mogłem jednak spać, chociaż zamknąłem drzwi na zasuwkę: obtłuczona wanna upstrzona niedoczyszczonymi plamami rdzy, którą odkryłem w łazience, była bohaterką skąpych snów, jakie nawiedziły mnie tej nocy.
Klasyfikacja generalna, etap 7
Etap 8
Coś cię martwi, Mojito? – powitała mnie Fiona, kiedy zasuwałem na rowerku stacjonarnym w ramach rozgrzewki przed kolejnym etapem. Było wiele powodów, dla których dało się kochać Fionę, ale nie należała do nich znajomość geografii. Nie wiedzieć czemu uznała, że mojito to kolumbijski napój, i kilka lat wcześniej obdarzyła mnie takim przydomkiem. Prywatnie nazywała mnie „Smokiem”, przy ludziach wolała jednak ksywę „Mojito”; wydawała jej się zabawniejsza. Na szczęście się nie przyjęła – w dodatku nie przepadam za tym drinkiem.
– Dlaczego tak myślisz? – Mój ostry, obronny ton zaskoczył mnie samego.
– Odkąd tu stoję, ani razu nie odwróciłeś się, żeby spojrzeć na potencjometr. Na nic ci taka rozgrzewka. – Fiona miała rację. Rutynowe przygotowanie wymaga skrupulatnego pedałowania zgodnie z techniką opracowaną indywidualnie dla każdego kolarza, polegającą na osiągnięciu co kilka minut określonej liczby watów. Pedałowanie bez kontrolowania mocy jest równoznaczne z marnowaniem energii.
– Zamyśliłem się. Od rana nie widziałem Fleminga; Brexit odwalił już dwie rundy na ergometrze, ale jego nie ma, a moja dzisiejsza strategia zależy od tego, co zrobi, żeby wypuścić Starka na prowadzenie. – Nie do końca skłamałem. Mimo tego, co usłyszałem poprzedniego wieczoru, przez cały ranek czekałem na Anglika, pragnąc, by wróciła normalność. Pojawienie się Fleminga oznaczałoby, że rozmowa z komisarzem była tylko koszmarem, okrutnym żartem albo czymś w tym rodzaju.
Fiona zawahała się, co nie było w jej stylu. Jako główna inspektorka nadzorująca zespoły i przebieg touru wiedziała niemal wszystko.
– Fleming nie wróci – ściszyła głos. – Prawdopodobnie dziś wieczorem organizatorzy wydadzą stosowne oświadczenie. Wczoraj w nocy przewieziono go do szpitala w stanie krytycznym. Wiem tylko tyle.
Moja mina musiała ją wystraszyć, bo zaskoczyła mnie, przeciągając dłonią po moich zgarbionych plecach. Zazwyczaj nie okazywała mi publicznie czułości, chociaż wszyscy wiedzieli, że jesteśmy kochankami. A raczej – i powinienem się z tym pogodzić – że Fiona wybrała mnie na kochanka.
– Zajrzyj wieczorem do kampera, to pogadamy. I nie pozwól, żeby wpłynęło to na twoją jazdę w wyścigu. – Tym razem delikatnie ścisnęła dłonią moją szyję. Spojrzałem na potencjometr: wskazywał sześćset osiemdziesiąt watów, wartość osiąganą raczej przy końcowym sprincie niż przy stopniowej rozgrzewce.
Fiona wiedziała więcej. Ale nie zamierzała mi o tym mówić na kilka minut przed startem. Dzisiejsza trasa, o długości stu osiemdziesięciu jeden kilometrów, była w większości płaska, ale niepozbawiona niebezpieczeństw. Nie spodziewaliśmy się ataków ze strony liderów, którzy oszczędzali siły na góry, jednak odcinki takie jak ten, kiedy peleton do końca pedałuje razem, najbardziej sprzyjają karambolom.
Moje zadanie polegało na utrzymaniu zespołu na przedzie i udaremnianiu ucieczek kolarzy z pierwszej piętnastki. Gdyby któremuś udał się odjazd, czekałby mnie morderczy pościg i spokojny etap mógłby zamienić się w koszmar.
Na szczęście dzień upłynął bez wielkich emocji: uciekło zaledwie kilku słabszych zawodników, którzy pod koniec zostali wchłonięci przez peleton. Kolarze jakby przeczuwali, że coś jest nie tak. Średnia prędkość tego etapu – trzydzieści osiem kilometrów na godzinę – była znacznie niższa niż czterdzieści cztery kilometry z poprzednich dni. Na trasie moi koledzy wypytywali się nawzajem, czy wiadomo coś o Flemingu, krążyły najrozmaitsze plotki o piętrzących się tragediach. Mimo to wszyscy nadal przypisywali prześladujący nas pech losowi.
Podczas pięciogodzinnej jazdy, stosunkowo spokojnej i pozbawionej większych wyzwań, mogłem do woli analizować informacje, które ujawnił mi komisarz. Jeszcze przed pięćdziesiątym kilometrem doszedłem do wniosku, że atakom na kolarzy mogą przyświecać dwa cele. Przede wszystkim chęć zaszkodzenia samemu wyścigowi, niezależnie od tego, kto go wygra. To by oznaczało, że sprawca będzie wybierał ofiary na chybił trafił, dopóki nie doprowadzi do przerwania imprezy albo przynajmniej do zdyskredytowania organizatorów. W takim wypadku podłożem ataków byłaby uraza ze strony któregoś z zawodników albo finansowe czy sportowe interesy sprzeczne z interesem Tour de France. Przypomniałem sobie drużyny wyrzucone z wyścigu w poprzednich latach i kolarzy, którzy z tego czy innego powodu obrzucali błotem organizatorów.
Odruchowo rzuciłem okiem na Wiktora Radka, wybuchowego zawodnika z Polski, który jechał kilka metrów przed moim zespołem. Trzy lata wcześniej upadek, który przypisał niewłaściwemu manewrowi jednego z oficjalnych motocykli, odebrał mu cztery minuty, przez co stracił piąte miejsce w klasyfikacji. Organizatorzy nie chcieli zrekompensować mu opóźnienia, więc Radek zrezygnował z udziału w wyścigu. Przysiągł, że już nigdy nie wróci, ale ku zaskoczeniu wszystkich w tym roku ponownie wystartował w barwach drużyny Locus. Postanowiłem umieścić go na pierwszym miejscu mojej listy podejrzanych.
Kilka kilometrów dalej przypadkiem znalazłem się na wysokości Polaka. Każdy jego ruch poniekąd potwierdzał moje podejrzenia. Wydawał się ucieleśnieniem czarnego charakteru. Chociaż tempo wyścigu było wolniejsze w porównaniu z innymi etapami, jego twarz przypominała mordę rozwścieczonego drapieżnika; zaschnięta, ołowiana ślina ociekająca z kącików ust nadawała mu chory, złowrogi wygląd. Zadałem sobie pytanie, czy właśnie planuje, kogo draśnie pazurem w następnej kolejności. Przypomniałem sobie zardzewiałą wannę w moim pokoju, zwolniłem i zostałem w tyle.
Dwadzieścia kilometrów dalej zmusiłem się, żeby zacząć myśleć jak policjant. Poza nienawiścią i urazą innym mocnym motywem zbrodni jest zachłanność. W przypadku zawodów tak prestiżowych jak Tour de France mogło to oznaczać wyłącznie tyle, że sprawca zamierza zmienić wynik wyścigu.
Wydawało się to absurdalne, ale wcale takie nie było: zawodnicy naprawdę ryzykują życie podczas karkołomnych zjazdów z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Niektórzy przypuszczają niemal samobójcze ataki, licząc, że inni się na to nie odważą. A skoro są gotowi zginąć, dlaczego mieliby nie być gotowi zabić?
Idąc tym tropem, sporządziłem w myślach listę osób, które zyskały na tragediach z ostatnich dni. Osiem z dwudziestu dwóch zespołów startujących w wyścigu do tej pory nie doznało żadnego szwanku, ale tak naprawdę w rywalizacji liczyły się tylko trzy. Stark i Cuadrado byli praktycznie skreśleni. Ich postawa nie pozostawiała wątpliwości co do stanu ich ducha. Stark godnie pedałował, ale było oczywiste, że myślami jest w kostnicy, przy zwłokach swojego przyjaciela. Koledzy z drużyny dwukrotnie musieli holować go z ogona peletonu, kiedy nieświadomie został w tyle. Nie zdziwiłbym się, gdyby zrezygnował z udziału w zawodach, zanim dotrzemy do Paryża.
Óscar Cuadrado trzymał się lepiej, ale wszyscy wiedzieliśmy, że w górach