Jorge Zepeda-Patterson

Morderczy wyścig


Скачать книгу

nie przejechaliśmy jeszcze nawet połowy trasy. Nie było żadnych gwarancji, że Steve, ja sam czy inny spośród kluczowych członków naszego zespołu nie będzie kolejną ofiarą. Dzięki tej refleksji pogodziłem się w myślach ze Steve’em, a jednocześnie poczułem ciarki, jakie może wywołać tylko świadomość, że grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo.

      Odwróciłem głowę, żeby sprawdzić, czy Steve jest tam, gdzie powinien: pedałował tuż za moim kołem, starając się minimalizować wysiłek do momentu, kiedy będzie musiał użyć całej swojej energii. Posłał mi porozumiewawczy, ufny uśmiech w uznaniu dla mojego poświęcenia, szczery, intymny, pozbawiony wszelkiego wyrachowania czy złośliwości – potwierdzenie paktu, który czynił z nas parę zawodowców żyjących we własnym świecie. Zrobiło mi się wstyd z powodu podejrzeń, które przemknęły mi przez myśl, i powiedziałem sobie, że dokonam niemożliwego, żeby żaden z nas nie stał się kolejnym nazwiskiem na liście ofiar.

      Przez następne siedemdziesiąt kilometrów starałem się uprzedzić ewentualne niebezpieczeństwa: trzymałem nas ściśniętych wewnątrz peletonu, ale wystarczająco daleko od środka, żebyśmy się nie poprzewracali w razie karambolu.

      Na ostatniej jednej trzeciej trasy zastanawiałem się nad potencjalnymi sprawcami. Po wykluczeniu Steve’a zostawało jeszcze co najmniej trzech rywali z szansą na podium. Jednym z nich był Włoch Alessio Matosas, weteran, zwycięzca Tour de France sprzed sześciu lat. Dwa tygodnie wcześniej pragnął jedynie wjechać do Paryża w pierwszej dziesiątce. Dziś zajmował szóste miejsce, a gdyby Steve miał wypadek, stałby się jednym z głównych kandydatów do tronu. Był walecznym góralem, miał nosa do wykrywania słabości rywali i wybierania właściwego momentu, by przypuścić atak.

      Drugim podejrzanym był Czech Milenko Paniuk. Podobnie jak Matosas sprawdzał się na podjazdach i liczył na awans w klasyfikacji, kiedy dotrzemy w wysokie góry. Zajmował ósme miejsce, od Steve’a dzieliła go niespełna minuta. Jego drużyna – Rabonet – nadal miała dziewięciu członków, w tym dwóch wybitnych górali.

      Wreszcie był też Hiszpan Pablo Medel, nieprzewidywalny podczas podjazdów. Nieprzewidywalny pod wieloma względami, jeśli mam być szczery. Jako jedyny z kolarzy nosił przy sobie wizytówki, jak agent ubezpieczeniowy. Kiedyś wpadła mi w ręce jedna z nich. Pod nazwiskiem wydrukował tytuł: „zawodowy kolarz szosowy”, jakby się bał, że ktoś pomyli go z tancerzem baletu z powodu trykotu, którego nigdy nie zdejmował.

      Ale na rowerze Medel nie miał w sobie nic z agenta ubezpieczeniowego. Potrafił przez pół godziny pedałować z mocą ponad pięciuset pięćdziesięciu watów, co w przełożeniu na ucieczkę na stromym zboczu oznaczało pięciominutową przewagę nad rywalem na ostatnich kilometrach. Taka różnica mogła wywindować go na podium. Medel był jednym z mistrzów krótkich wyścigów – trzy-, czterodniowych – organizowanych przez resztę roku; na jego nieszczęście ten tytaniczny wysiłek zazwyczaj odbijał się na zawodach trwających kilka tygodni. Mimo to, jeżeli dyrektor sportowy będzie umiejętnie dozował jego wysiłek i Medel wytrwa w pierwszej dziesiątce do trzeciego tygodnia, stanie się prawdziwym zagrożeniem podczas ostatnich, wysokogórskich etapów będących ukoronowaniem wyścigu.

      Kiedy peleton wjechał na metę, na mojej liście znajdowały się cztery nazwiska: obrażalski Radek, weteran Matosas, Paniuk ze swoją silną drużyną i mistrz podjazdów Medel. Znałem dobrze wszystkich czterech, zwłaszcza Medla, z którym podczas mniej forsownych wyścigów ćwiczyłem hiszpański i grałem w domino. Nie licząc Radka, ani przez moment nie brałem pod uwagę, że któryś z nich mógłby być poszukiwanym przez nas mordercą. Ale ponieważ zyskiwali na tragediach, głównymi podejrzanymi stawali się ich przełożeni, instruktorzy, lekarze i masażyści.

      Kiedy zsiadłem z roweru, zdałem sobie sprawę, że to samo dotyczy Steve’a. Był ktoś równie zainteresowany zwycięstwem mojego przyjaciela jak on sam, a może nawet bardziej: Robert Giraud, dyrektor sportowy Fonaru, facet gotów zwyciężyć za wszelką cenę.

      Krótko mówiąc, moja lista rozgałęziała się na pięć różnych linii śledztwa. Trzy z nich oznaczały, że ja sam jestem w niebezpieczeństwie: jeżeli sprawca chciał zostać mistrzem, musiał pozbyć się mnie, Steve’a albo nas obu. Rozżalenie Radka było z kolei jak rosyjska ruletka: jego ofiarą mógł paść każdy. Giraud, ostatni na liście, był szefem Fonaru: nie zaszkodzi nikomu z naszej drużyny. Gdybym jednak musiał wytypować czarny charakter, wolałbym, żeby okazał się nim ktoś w długich spodniach, a nie któryś z moich wytrwałych towarzyszy.

      Wieczorem nie zdołałem uciec ani przed Steve’em, ani przed komisarzem. Kiedy przewieziono nas do hotelu na obrzeżach Mûr-de-Bretagne, czekały nas rutynowe rozciąganie, nawadnianie i masaże. Spotkaliśmy się przy kolacji na tarasie, otoczonym przez ogród kwiatowy i warzywnik. Czułem większe zmęczenie niż zwykle, chociaż faktem jest, że w czasie wyścigu co noc myślisz dokładnie to samo. Pod koniec każdego dnia jesteś przekonany, że gorzej już być nie może, że w twoim ciele nie ma paliwa, żeby wystartować następnego dnia. Rutyna powtarzana przez trzy tygodnie to duże wyzwanie, któremu nie jest w stanie podołać niemal jedna trzecia zawodników. Wycofują się z wyścigu przed czasem, bez udziału morderców czy sabotażystów.

      Tego wieczoru odczuwałem innego rodzaju zmęczenie: chociaż trasa była prosta i kolarze potraktowali ją jako odpoczynek, ja czułem się tak, jakbym pokonał Alpy. Przypisałem to wyjątkowe wyczerpanie misji, którą zlecił mi komisarz. Pokonanie w pięć godzin stu osiemdziesięciu jeden kilometrów, kiedy doszukujesz się spisków, inwentaryzujesz podejrzanych i drżysz ze strachu, że w każdej chwili ktoś może wbić ci nóż w plecy, nie jest bynajmniej przyjemną przejażdżką.

      Dlatego wolałbym dyskretnie się oddalić, zniknąć w krzakach i zwalić się na łóżko w przydzielonym mi pokoju – na szczęście z prysznicem zamiast zardzewiałej wanny – ale nie mogłem drugi dzień z rzędu zostawić Steve’a na lodzie. Poza tym pewnie będzie na mnie czyhał komisarz, któremu obiecałem rozmowę, a w kamperze zaparkowanym kilka metrów od hotelu czekała Fiona.

      Kiedy usiadłem przy stole, wystarczył mi rzut oka na twarze moich kolegów, by zrozumieć, że stało się coś złego. W dodatku prasowym poświęconym wyścigowi opublikowano ponoć informację o samobójstwie Fleminga i wszyscy obecni kolarze oraz instruktorzy – w sumie jakieś piętnaście osób – szeptali o tym między sobą w dwu-, trzyosobowych grupkach. Słyszałem słowa podziwu i uznania dla kariery zmarłego, ale też kilka zrezygnowanych przekleństw w związku z taką serią nieszczęść. Portugalczyk Guido nie szczędził ostrych słów organizatorom, jakby samobójstwo Fleminga było aktem buntu przeciwko wymaganiom narzucanym zawodnikom. Pojawienie się Girauda przerwało rozmowy. Dwa kroki za nim szedł Steve. Domyśliłem się, że rozmawiali na osobności, zanim dołączyli do reszty zespołu.

      – Niewielu z was wie, że byłem pierwszym trenerem Fleminga – powiedział, zajmując miejsce u szczytu stołu. – Trzy lata temu, w Liverpoolu, gdzie poleciałem wygłosić kilka wykładów, a w końcu zostałem na parę miesięcy jako trener półzawodowej drużyny. Był urodzonym góralem, a ja uświadomiłem mu, że powinien opuścić Wyspy i poszukać gór na miarę swojego talentu – mówił jakby sam do siebie, ale znałem go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że to tylko poza; Giraud lubił, żeby wszystko kręciło się wokół jego osoby, nawet życie biednego Fleminga.

      Spojrzałem na przygnębioną twarz Steve’a i pierwszy raz, odkąd go znałem, wydało mi się, że na niezachwianym optymizmie mojego przyjaciela pojawiło się pęknięcie. Na widok jego brody wbitej w pierś, wilgotnych oczu i wykrzywionych ust pomyślałem – także pierwszy raz – że bardzo przypomina swojego ojca.

      – Dziś odszedł od nas wielki człowiek – ciągnął Giraud i z lubością zawiesił głos, zachwycony samym sobą. – Choć nie ma w swoim dorobku miejsc na podium