ramię w ramię po górach północnych Włoch, nawet w zimnych miesiącach poprzedzających początek sezonu. Nie były to rekreacyjne wycieczki: mało rozmawialiśmy, mierzyliśmy czas na podjazdach i zjazdach, każdego dnia wyznaczaliśmy sobie nowe wyzwania i cele, ćwiczyliśmy strategie ataków i pościgów. Krótko mówiąc, zadawaliśmy sobie ból i wypruwaliśmy żyły, jednak w krańcowym zmęczeniu, jakie dopadało nas pod koniec dnia, było coś pokrzepiającego: mieliśmy poczucie, że wypełniliśmy nasz obowiązek.
I rzeczywiście go wypełniliśmy. Byliśmy tak doskonale zsynchronizowani, że kiedy kilka lat później trenerzy wpuścili nas do tunelu aerodynamicznego monitorowanego przez komputery, żeby zoptymalizować kąt i odległość, przy których moje ciało zaoszczędzi Steve’owi maksimum energii, okazało się, że wyniki pokrywają się z techniką, którą intuicyjnie wypracowaliśmy podczas tych długich samotnych treningów. Reagowaliśmy na zmianę siły i kierunku wiatru jak stado ptaków, odruchowo wprowadzając drobne zmiany, które pozwalały nam utrzymać maksymalną prędkość. Staliśmy się bezspornie najszybszą parą w dziejach kolarstwa. Byliśmy zresztą parą pod wieloma względami, mimo licznych kobiet, które przewinęły się przez nasze życie.
Do czasu, aż pojawiła się Fiona.
Etap 9
Obudziłem się z przeświadczeniem, że umyka mi coś ważnego, jakbym po wyjściu z domu sprawdził, że mam w kieszeni klucze, portfel i komórkę, a mimo to czuł, że zapomniałem o czymś nieokreślonym, ale istotnym.
Moja lista podejrzanych sprowadzała się dotąd do osób, które zyskiwały na atakach mordercy. Czech Paniuk, Włoch Matosas, Hiszpan Medel, otoczenie Steve’a z Giraudem na czele oraz powodowany żalem Polak Radek.
Jednak ubiegłej nocy Favre rzucił nieco inne światło na całą tę sprawę. Do zabójcy mógł nas doprowadzić jego modus operandi. Policyjna logika komisarza uwzględniała nie tylko motywy, ale także możliwości i umiejętności potencjalnych sprawców. Przypomniałem sobie fragmenty szkoleń z kryminalistyki, na które przed dwunastoma laty wysłał mnie Lombard, zaraz jednak przesłonił je uśmiech drobnej Claude z Biarritz. Dodałem do niego wspomnienie małego kajmana wytatuowanego na jej brzuchu i poczułem w ustach lekko słonawy smak.
Zmusiłem się, żeby wrócić do wątku nieszczęsnego modus operandi: mechanicy z ich umiejętnościami pozwalającymi otworzyć każdy zamek, lekarze znający się na środkach nasennych i truciznach, masażyści o silnych dłoniach, na jakie wskazywały siniaki na ciele Fleminga. Przed oczami przesunęły mi się dziesiątki znajomych twarzy, bliższych i dalszych, anonimowi członkowie licznego personelu, który co roku towarzyszy jadącym w tourze kolarzom.
Uznałem, że ten trop donikąd mnie nie zaprowadzi. Lista podejrzanych mogła się wydłużać w nieskończoność, poza tym nie miałem dostępu do akt zawierających dokładną godzinę zgonu, opis miejsca zbrodni i szczegóły tego, jak została popełniona. Bez tych informacji nie sposób było ani wskazać podejrzanych, ani wykluczyć niewinnych.
Doszedłem do wniosku, że powinienem wrócić do mojej pierwotnej listy i skupić się na beneficjentach i na mózgach całej operacji. Wcześniej czy później morderca musi zadać kolejny cios. Jeżeli jest nim psychopata pragnący zniszczyć Tour de France, będzie potrzebował bardziej spektakularnych ataków, żeby osiągnąć swój cel. Podobnie jeżeli sprawcom zależy na tym, by za wszelką cenę narzucić nowego czempiona. Obie możliwości były przerażające.
Postanowiłem chwilowo dać sobie spokój z tą sprawą i skoncentrować się na czekającym mnie dniu. Albo przez najbliższe godziny poświęcę się kolarstwu, albo następne etapy obejrzę w telewizji. Dla wielu osób indywidualna jazda na czas to główna konkurencja kolarska: pokonujemy odcinek krótszy niż zwykle, ale pędzimy, jakby ścigała nas skarbówka. Samotna walka ze stoperem, bez pomocy gregario, o której wyniku może zdecydować każdy obrót pedałem, każdy metr i każda sekunda. Konkurencja, w której Steve był niekwestionowanym królem. Pytanie nie brzmiało, kto wygra dzisiejszy etap, lecz jaką przewagę nad innymi zyska mój przyjaciel. W peletonie jechało trzech czy czterech wybitnych czasowców, ale żaden z nich nie był liderem drużyny ani kandydatem do tronu. Nimi się nie przejmowaliśmy.
Dla wielu górali etap ten mógł się okazać prawdziwym Waterloo, tym bardziej że w tej edycji organizatorzy – co za skurwiele! – wybrali nadzwyczaj długi, czterdziestodwukilometrowy odcinek. Jeżeli Steve będzie w formie, może finiszować z przewagą od trzech do czterech minut, co ostatecznie przesądziłoby o tym, kto zostanie tegorocznym zwycięzcą.
Kiedy dotarłem do pawilonu, w którym drużyny zainstalowały ergometry rowerowe, wyczułem zdenerwowanie unoszące się w powietrzu niczym smog nad miastem. Zobaczyłem Matosasa z jego czarnymi krzaczastymi brwiami złączonymi w jedną kreskę. Rozciągał się na stojąco, podczas gdy jego dyrektor sportowy udzielał mu jakichś wskazówek. Wydawało się, że nie interesuje go nic poza tym, co miał w słuchawkach. Pomyślałem, że leci w nich okropny włoski pop, choć tak naprawdę wcale go nie znałem – równie dobrze mógł słuchać arii operowych. Doszedłem jednak do wniosku, że to mało prawdopodobne: Matosas był stereotypowym wytworem popkultury swojego kraju, tyle że w dobrym wydaniu. Jednym słowem, nieszkodliwy facet, nie licząc jego oddechu, który mógł zabić.
Kilka metrów dalej pedałował zawzięcie Paniuk, także ze słuchawkami w uszach. Na temat jego upodobań muzycznych nie musiałem spekulować, wszyscy wiedzieliśmy, że jest fanem metalu. Wyobraziłem sobie ogłuszający hałas biczujący jego bębenki. Ze wszystkich kolarzy górskich to właśnie Czech mógł najlepiej wypaść w dzisiejszej konkurencji, osiągał niezłe wyniki w czasówkach i miał szansę wyprzedzić innych górali. Podszedłem do niego, wcielając się w rolę detektywa. Zastanawiałem się, jak najlepiej zacząć niezobowiązującą rozmowę, która mogłaby doprowadzić do ważnego odkrycia. Ponieważ nic nie przyszło mi do głowy, stanąłem dwa metry za jego plecami; mimo odległości dotarł do mnie spowijający go zapach. Paniuk był oryginałem: któż inny wylewałby na siebie flakon perfum przed jazdą po polach? Chociaż jeśli dobrze się nad tym zastanowić, który z nas, oddanych temu absurdalnemu zawodowi, nie był oryginałem? Przecież przed chwilą ja sam, jak co dzień, obtoczyłem swoje ciało w skrobi kukurydzianej, żeby opóźnić żrące działanie potu.
Powiodłem wzrokiem dookoła i zauważyłem, że jeden z ergometrów jest wolny. Znajdował się akurat obok rowerka, na którym ćwiczył Wiktor Radek, pan obrażalski. Szybko go zająłem.
– Co tam, Wiktor? Jak obchodzi się z tobą Tour de France? – próbowałem zagaić rozmowę. Jak wielu Polaków, posługiwał się płynną francuszczyzną.
– Źle, jak z nami wszystkimi. Tour de France z nikim się dobrze nie obchodzi – odparł rozgoryczony. – No, może poza twoim podopiecznym – dodał po chwili przerwy. Nie od razu zareagowałem na jego komentarz: włosy Radka potrafią odwrócić uwagę od wszystkiego innego, nie tylko dlatego, że są z natury nieujarzmione, ale też dlatego, że Polak nie używa rano grzebienia. Do jego manii – a ma ich wiele – należy przesąd, że spojrzenie w lustro, zanim wsiądzie na rower, przynosi pecha.
– Steve też nie jest zbyt zadowolony, w tym roku wlepili nam więcej etapów wysokogórskich.
Radek nie odpowiedział. Niepotrzebnie oponowałem, trzeba było przyznać mu rację i pozwolić, żeby wylał swoje żale. Chciałem sprawdzić, jak głęboko sięga jego uraza. Dziwny był z niego facet, nie tylko pod względem fizycznym: jego jasne, kręcone włosy, nogi i ręce nieproporcjonalnie długie w porównaniu z wątłym tułowiem, oraz synkopowy chód upodabniały go do stracha na wróble, który próbuje się poruszać. Poirytowanego stracha na wróble.
– Ale masz rację: odpadło już ponad sześćdziesięciu zawodników, a za nami dopiero łatwiejsza część – ciągnąłem