na dołączenie do grona mistrzów, bo leżało to w jego interesie. Tego się nie robi przyjacielowi.
– Jestem najlepszym gregario w peletonie. Nasze wspólne osiągnięcia przeszły już do historii – odparłem urażony. Był to słaby argument, wzmacniało go jednak moje oburzenie. Nigdy nie rozmawialiśmy o tym tak otwarcie. Osobiste relacje łączące mnie ze Steve’em do tej pory były tematem tabu.
– Rzecz w tym, że nie jesteś najlepszym gregario w peletonie. Jesteś najlepszym góralem w peletonie! Lombard i jego syn od kilku miesięcy robią obliczenia i symulacje. Gdybyś jechał w obstawie ośmiu zawodników, jak Steve, nie mówiąc już o najwyższej technologii, do której ma dostęp jako pierwszy, byłbyś od trzech do pięciu minut szybszy od niego, w zależności od dawki gór w danej edycji.
– To tylko obsesja Lombarda, igranie z ogniem.
– Wcale nie. Od lat obserwuję twoją technikę i śledzę wyniki. Jako kolarz zrobiłeś większe postępy niż Steve, tyle że przesłaniają je role, jakie obaj odgrywacie w drużynie. Osiągnąłeś w czasówce to, czego Steve nie osiągnął w górach. Kilometr po kilometrze stawałeś się lepszym kolarzem niż on. Chociaż przyjmij to do wiadomości, nawet jeżeli później nie odważysz się podjąć decyzji.
Ostatnie zdanie wypowiedziała prowokującym tonem, czerwona na twarzy, trzymając się pod boki. Nigdy jej takiej nie widziałem. Zadałem sobie pytanie, na ile jej zacietrzewienie jest spowodowane miłością do mnie, a na ile żalem do Steve’a.
Nagle poczułem efekty zmęczenia ciężkim dniem; chciałem już tylko wrócić do pokoju, zwalić się na łóżko, zapomnieć o spiskach i zdradach. Życie było znacznie prostsze, kiedy sprowadzało się do pomagania Steve’owi w zdobyciu tytułu mistrza. Chociaż może Fiona miała rację: przez długie lata ukrywałem się w tej służalczej wersji samego siebie.
Kiedy już ruszyłem w stronę drzwi, zrozumiałem, że nie mogę tak tego zostawić. Fiona wyszła z kuchni i usiadła na niewielkiej kanapie w przedniej części swojego lokum, żeby zjeść kolację. Wiedziałem, że nie ma zamiaru podzielić się ze mną łososiem i sałatką, których zgodnie z planem mojej diety nie powinienem jadać o tej porze. Podszedłem do niej, żeby pożegnać ją długim uściskiem, który częściowo odegnałby przywołane duchy, ale nie zdążyłem nawet jej dotknąć: kamperem wstrząsnął wybuch, w plecy uderzyła mnie fala ciepła, jakby zionął na nie ogniem smok. Wylądowałem na podłodze u stóp mojej kochanki, ogłuszony i oszołomiony. Kiedy opadł dym, zobaczyłem olbrzymią wyrwę w jednej ze ścian przyczepy i płomienie liżące pojazd. Spojrzałem na Fionę, która zaczynała się podnosić. Dostrzegła malujące się w moich oczach pytanie i pokręciła głową: oboje byliśmy cali i zdrowi.
– Chodźmy stąd, kamper może w każdej chwili wybuchnąć – krzyknąłem, nadal ogłuszony.
– To, co miało wybuchnąć, już wybuchło. Tam była butla z gazem – powiedziała. Pokonała chwiejnym krokiem dwa metry i zdjęła ze ściany gaśnicę. Kiedy po kilku minutach zjawili się pierwsi policjanci, po pożarze została już tylko dymiąca dziura w ścianie nadającego się na złom kampera.
W moim pokoju znaleźliśmy się dopiero dwie godziny później, kiedy już obejrzał nas lekarz, a miejscowa policja poddała nas rutynowemu przesłuchaniu. Cudem wyszliśmy z tego bez jednego zadrapania. Komisarz obiecał, że przyśle eksperta, by ustalił przyczyny eksplozji, ale z góry wiedział, jakie będą jego wnioski: zamach, choć nieudany, czynił mnie szóstym celem mordercy z Tour de France.
Łamiąc regulamin mojej drużyny, tej nocy Fiona została u mnie na noc. Głaskała mnie, póki nie zasnęła, podczas gdy ja modyfikowałem w myślach swoją listę podejrzanych, dodając i usuwając nazwiska. Wściekałem się nie tylko dlatego, że atak był wymierzony we mnie, ale także dlatego, że w niebezpieczeństwie znalazło się życie Fiony. Powiedziałem sobie, że wszelkie dywagacje na temat moich szans w tourze będą musiały zejść na drugi plan: priorytetem było odkrycie morderców, zanim uderzą kolejny raz. Mimo to ostatnim obrazem, jaki stanął mi przed oczami, zanim zapadłem w sen, była – jakżeby inaczej – tabela klasyfikacji łącznej. Nigdy wcześniej nie znalazłem się w pierwszej szóstce Tour de France.
Klasyfikacja generalna, etap 9
Etap 10
Humanitaryzm Girauda, naszego dyrektora sportowego, może i pozostawia wiele do życzenia, za to jego skuteczność jest niepodważalna. Wczoraj, kiedy korzystając z dnia przerwy, cała ferajna miała się przenieść z Bretanii w Pireneje, Giraud z samego rana wysłał mnie do Tuluzy wynajętą awionetką. Dzięki temu dotarłem do hoteliku na obrzeżach Pau, gdzie mieliśmy spędzić dwie najbliższe noce, kilka godzin przed resztą drużyny. W ten sposób odciął mnie od tabunu dziennikarzy, którzy liczyli na to, że skomentuję eksplozję w kamperze. Misją Girauda było doprowadzenie do zwycięstwa Steve’a i żaden zamach, żaden reporter ani policjant nie mogli mi przeszkodzić w wykonaniu mojej części zadania. Dyrektor sportowy chciał się upewnić, że nic nie odwróci mojej uwagi od roli, jaką powinienem odegrać na górskich odcinkach rozpoczynających się następnego dnia. W końcu po to mnie tu sprowadzili: miałem być tarczą dla Steve’a na siedmiu etapach, podczas których atak przypuszczą górale.
Żałowałem, że zostawiam Fionę samą z niewdzięcznym zadaniem walki z prasą, chociaż ona nie miała sponsorów, z którymi musiała się liczyć. Wystarczy, że rzuci kilka zdań i zamknie się w mobilnym biurze organizacji do czasu, aż ucichnie burza. Mimo to czułem niesmak, opuszczając ją dzień po stracie tego, co uważała za swój dom – przynajmniej w sezonie wyścigów. A raczej podwójny niesmak, bo już po przebudzeniu miałem gardło ściśnięte od dymu; przepłukałem je, przekonany, że wypluję do umywalki sadzę. Ci przeklęci piromani byli przynajmniej na tyle uprzejmi, że zaatakowali dzień przed przerwą.
Mimo wszystko przyjemnie było choć na kilka godzin uciec od touru. Dzięki temu, że hotel znajdował się w ustronnym miejscu oraz że prasa i kibice spodziewali się przybycia kolarzy dopiero pod wieczór, zyskałem nieoczekiwanie chwilę wytchnienia. Była to nie lada gratka: tysiące nachalnych kibiców i dociekliwi kamerzyści potrafią być równie wykańczający jak pedałowanie przez kilka tysięcy kilometrów. Zastanawiałem się, jak Steve radzi sobie z presją, która w jego przypadku była nieporównanie większa i nie ograniczała się tylko do wielkich wyścigów, jak u mnie: dołączył do grona celebrytów stale napastowanych przez paparazzich. Prasa plotkarska obsesyjnie śledziła jego romanse i przygody z modelkami czy aktorkami.
Samotność, chociaż chwilowa, wydała mi się tak kojąca, że pozwoliłem sobie na krótko wyjść z hotelu. Leżąc pod starym dębem, rozmyślałem, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie pojawił się w nim rower. Duże, zielone, poprzecinane żyłkami liście, na które patrzyłem od dołu, odradzały się każdej wiosny obojętne na to, kto wygra czy przegra Tour de France; pozwalały spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Dwadzieścia miesięcy wcześniej zmarł mój ojciec, pozostawiając mi w spadku swój domek u podnóża Alp. Na łożu śmierci kazał mi przysiąc, że kiedyś się tam przeprowadzę, by kontynuować rodzinną tradycję zapoczątkowaną przez jego dziadka. Obiecałem mu to, choć nie miałem najmniejszej ochoty wypełnić jego woli; pragnąłem jak najszybciej zostawić zgrzybiałe ciało tego obojętnego, egoistycznego mężczyzny konającego w prowincjonalnym szpitalu. Ale teraz, kiedy u podnóża innych gór spoglądałem na kołyszące się liście, pomyślałem, że takie sielankowe, spokojne życie mogłoby mieć pewien urok. Przez moment wyobrażałem sobie, że siedzę na tarasie wychodzącym na przepiękne alpejskie doliny, ubrany w kraciastą flanelową koszulę, z dużym kubkiem kawy w ręku. Zdałem sobie jednak sprawę, że to obraz pułkownika Moreau, który zachowałem