odebrać mu koszulkę lidera? Nie było to wcale oczywiste, nawet gdybym zdecydował się spróbować. Od pierwszego momentu stałbym się wyrzutkiem i przez resztę wyścigu byłbym zdany tylko na siebie, bardziej niż ten biedak Cuadrado. A nawet gdyby mi się powiodło, czy faktycznie jestem gotowy żyć pod presją paparazzich, być stale na widelcu i próbować sprostać wygórowanym oczekiwaniom przed kolejnymi zawodami? Pomyślałem o wielkich interesach będących w grze i kluczowej roli, jaką odgrywają zwycięzcy ważnych wyścigów w tym skomplikowanym układzie. Teraz te interesy uruchomiły lawinę tragedii.
Ta myśl przypomniała mi, że jest wśród nas morderca, który przed kilkoma godzinami próbował mnie zabić. Podniosłem się, wystraszony, że trzydzieści lat, nad którymi przed chwilą dumałem, może się zredukować do trzydziestu minut. Stałem na skraju lasu, sam, bezbronny. Gdyby morderca zamierzał doprowadzić do końca swój plan, znalazłby we mnie doskonałego wspólnika. Wróciłem do pokoju, szybko jak niezdecydowany żółw. Wieczorem napisałem do Fiony na WhatsAppie i zaprosiłem ją do siebie. Przypuszczałem, że moje nagłe zniknięcie pozostawiło niesmak także u niej, bo odpisała, że jest zmęczona – przez cały dzień prowadziła kamper Lombarda. Miała tam spać, dopóki nie znajdzie czegoś lepszego.
Następnego dnia Giraud nadal osłaniał mnie tarczą. Zarządził, żeby jedzenie, masażysta i ergometr zostały wcześnie rano dostarczone do mojego pokoju. Chodziło o to, żeby prasa nie zobaczyła mnie, zanim wysiądę z autobusu kilka sekund przed regulaminowym podpisaniem listy obecności w Tarbes, miasteczku, skąd miał wystartować etap. Chwilę później w moim pokoju pojawił się drugi ergometr, a za nim Steve. Trenerzy chcieli, żebyśmy po dniu przerwy rozluźnili zesztywniałe mięśnie.
– Mówiłem, że wezmą się za ciebie! – powiedział od progu, po czym mnie przytulił.
– To tylko defekt butli z gazem – odpowiedziałem, wyswobadzając się z jego objęć. Obaj czuliśmy się skrępowani. Zdałem sobie sprawę, że podczas tysięcy spędzonych razem godzin nasz kontakt fizyczny ograniczał się do minimum. Krótkie spontaniczne uściski dla uczczenia zwycięstwa i tradycyjne poklepywanie po plecach towarzyszące życzeniom urodzinowym. Ale w tym obejmowaniu się w pokoju, sam na sam, było coś niezręcznego. Przypomniałem sobie wywiad z dziennikarką, która żeby mnie sprowokować, zacytowała jakieś opracowanie na temat homoseksualizmu udającego koleżeństwo, jakim jest ponoć naładowana atmosfera w szatniach lekkoatletów. Natychmiast odrzuciłem tę myśl.
– Chuj nie defekt – wrócił do tematu Steve. – Przykażę moim gorylom, żeby odtąd ochraniali też ciebie, przynajmniej do zakończenia touru, dopóki się stąd nie zmyjemy – podsumował, po czym wsiadł na jeden z rowerów i zaczął rutynową rozgrzewkę.
– To nie był atak. Fiona powiedziała mi, że planowała wymienić instalację gazową, od dawna wymagała naprawy. Na szczęście butla była prawie pusta. – Nie kłamałem: takiego wyjaśnienia udzieliła policji i to samo powtórzyła rano dziennikarzom, którzy złapali ją w drodze do autokaru, pełniącego funkcję jej biura. Szczerze mówiąc, sam nie wiedziałem, co o tym myśleć. Pięć ofiar to za dużo, żeby uważać szósty incydent za zwykły wypadek, ale nie chciałem jeszcze bardziej alarmować Steve’a, a tym bardziej skazywać się na towarzystwo jednego z jego goryli. Zadałem sobie pytanie, co sądzi o tym reszta moich kolegów z Fonaru, a także pozostali zawodnicy. Nadal myślą, że tragedie, do których doszło, to zwykły pech, czy może wiedzą już, że wokół nich krążą demony?
– Myślisz, że to ludzie Paniuka? Matosasa? Przeklęty Włoch, desperacko chce wygrać swój drugi Tour de France, zanim się wycofa – powiedział Steve, jakby czytał w moich myślach.
– Jeśli chcą mieć jakąkolwiek szansę, powinni zaatakować w Pirenejach – odparłem, starając się odwrócić jego uwagę od wybuchu. – Teoretycznie ataki mogłyby się zacząć dziś.
– Siedem górskich etapów, trzy w Pirenejach i cztery w Alpach; reszta to bułka z masłem. Ale w tym roku podjazdy są cięższe niż na poprzednich czterech Tour de France, które wygrałem – zastanawiał się na głos Steve. Pedałowaliśmy nieco rozkojarzeni, spoglądając na gobelin przedstawiający jelenie i las; wyglądał tak, jakby za chwilę miał się oderwać od ściany. – Nawet organizatorzy nie chcą, żebym wygrał w tym roku – dodał zmartwiony.
Już miałem mu odpowiedzieć, kiedy do pokoju wszedł Lombard, poprzedziwszy swoje wtargnięcie dwoma obłudnymi puknięciami.
– Hannibalu, nawet nie wiesz, jak mi przykro – powiedział na powitanie, nie zwracając uwagi na Steve’a. – To moja wina: Fiona prosiła, żebym pomógł jej z przeglądem kampera, ale zwalił nam się na głowy tour.
Lombard wyglądał jak uosobienie rozpaczy, jakby naprawdę to on ponosił winę za eksplozję. Kiedy jednak dostrzegł Steve’a, jego twarz przybrała inny wyraz: nie spodziewał się zastać go u mnie o tej porze. Przywitał się skinieniem głowy, powiedział, że zobaczymy się przed początkiem wyścigu, i opuścił pokój tym samym dystyngowanym krokiem, którym wszedł.
– Temu staremu coraz bardziej odbija, bro. Kiedy się go pozbędziesz? Tylko cię rozprasza.
– To ten stary mnie w to wszystko wprowadził. Poza tym sam słyszałeś: butla była uszkodzona. Możesz sobie darować ochroniarza, bo i tak się na to nie zgodzę; on by mi dopiero przeszkadzał.
Jeszcze przez chwilę dyskutowaliśmy o tym, co się wydarzyło, wkrótce jednak skupiliśmy się na strategii na dzisiejszy etap. Steve się denerwował. To był pierwszy dzień w wysokich górach, chociaż najbardziej strome szczyty zaplanowano dopiero na dalsze etapy. Dziś czekało nas tylko jedno wyzwanie: imponujący podjazd pod La Pierre Saint-Martin na zakończenie niemal czterogodzinnej trasy. Ostatni piętnastokilometrowy odcinek będzie zabójczy, z długimi podjazdami o nachyleniu ponad dziesięć procent. Na takich zboczach kierowca samochodu musi wrzucić pierwszy bieg, a kolarz wprawić w ruch lędźwie.
Pierwsze sto pięćdziesiąt kilometrów pokonaliśmy szybko i bez wypadków. Kilka słabszych drużyn bez aspiracji do podium wykorzystało ten odcinek i spróbowało długich, agresywnych ucieczek. Peleton niechętnie przyspieszył, by uciekinierzy nie zyskali zbytniej przewagi. Wolelibyśmy nie marnować sił przed ciężką próbą, która czekała nas na ostatnim odcinku.
Chociaż zmęczony, liczny peleton dotarł w komplecie do stóp długiego zbocza, ale gdy tylko zaczęliśmy podjazd pod La Pierre Saint-Martin, zawodnicy zaczęli odpadać jak mrówki strącane z patyka. Spodziewaliśmy się szturmu Matosasa, ale nie zmasowanego ataku trzech głównych rywali, którzy zostali po czystce przeprowadzonej przez mordercę. Pomocnicy Włocha, Paniuka i Medla przyspieszyli już na początku zbocza, wymieniając się na czele peletonu. Nie wyglądało to na zaimprowizowaną strategię: co dwieście metrów jeden z nich wysuwał się na prowadzenie i zwiększał prędkość. Skurwysyny pogrywały sobie z nami – trzy zespoły były w zmowie!
Do połowy podjazdu – czyli do najcięższego odcinka – dotarło zaledwie dziesięciu zawodników. Trzy kilometry przed metą było nas już tylko pięciu: ja, Steve i jego trzej rywale.
Pozbawieni eskorty, Matosas, Paniuk i Medel robili to samo co ich pomocnicy: działali jak jedna drużyna, zmieniając się na czele peletonu. Raz po raz triada próbowała się nas pozbyć, jechała zygzakiem, zmieniając strony szosy, ale ja odpierałem ataki, liżąc koło ostatniego z nich. Bałem się, że Steve nie da rady utrzymać się za moimi plecami podczas jednej z tych zmian kierunku i prędkości, ale dzięki automatyzmom i resztkom energii trzymał się kilka centymetrów za mną. Pedałował, nie zwracając uwagi na innych zawodników, skoncentrowany na tym, by nie zgubić tropu. Wiedział, że ja zajmę się resztą.
Nie było to łatwe zadanie. Teoretycznie ucieczka powinna być trudniejsza dla zawodnika na czele peletonu niż dla tego, który