się upozorować samobójstwo, odstawił straszną fuszerkę. To właśnie skłoniło nas do rozmowy z panem. – Tym razem komisarz osiągnął zamierzony efekt. Musiał dostrzec na mojej twarzy przerażenie, jakie poczułem na myśl o poczciwym Saulu utopionym we własnej krwi. Nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, ale darzyliśmy się szacunkiem. Fleming był dopełnieniem Starka, tak jak ja jestem dopełnieniem Steve’a. Stoczyliśmy niezliczone bitwy koło w koło, osłaniając naszych czempionów. Na górskich etapach prowadziliśmy po cichu naszą własną rywalizację w obrębie rywalizacji ogólnej: kto posunie się dalej w obronie swojego lidera? Wzdrygnąłem się na myśl o tym, że Anglik już więcej nie rzuci mi wyzwania na podjeździe. Coś się nieodwracalnie zmieniło.
Moja druga myśl była bardziej trzeźwa, choć nie mniej straszna: bez Fleminga jego rodak Stark jest stracony. Znajdował się na piątej pozycji, dwadzieścia osiem sekund za Steve’em, ale liczył na to, że odrobi stratę na górskich etapach, które nas jeszcze czekały. Co prawda w górach radził sobie lepiej niż mój przyjaciel, ale tylko cud mógł sprawić, że pokona go bez pomocy potężnej lokomotywy, jaką był Fleming.
– Na pewno rozumie pan, dlaczego jest nam pan potrzebny, sierżancie.
– Nie, nie rozumiem. – Mój mózg zatrzymał się na obrazie wanny zbyt krótkiej, by pomieścić długie, chude ręce mojego rywala.
– Doszliśmy do wniosku, że mordercy albo morderców należy szukać wśród ekip uczestniczących w tourze; uderzyli z chirurgiczną precyzją, żeby mieć jak największy wpływ na wynik wyścigu.
– Każdy mógł to zrobić – zaprotestowałem. Trudno mi było uwierzyć, że któryś członek naszej niewielkiej wspólnoty targnął się na życie jednego ze swoich kolegów. Pomimo rywalizacji peleton był jak rodzina, do której należeli również mechanicy, lekarze, masażyści, kierownictwo i instruktorzy. – Każdy kibic wie, jacy są faworyci, zna ich mocne i słabe strony.
– Ależ proszę, sierżancie Moreau. Pan wie najlepiej, że żaden kibic nie ma dostępu do kuchni przygotowującej posiłki dla zespołu, do rowerów zawodników czy do wanny drużyny tak hermetycznej jak Batesman.
Tu akurat miał rację. W skład zespołu Starka i Fleminga wchodzili sami brytyjscy zawodnicy i pomocnicy. Pozostałe drużyny były jak małe ONZ, rekrutowały członków na wszystkich kontynentach, w przeciwieństwie do Batesmana, który przypominał wyspę, niemal bractwo. Nie bez powodu koledzy z innych zespołów nazywali ich „Brexitem”.
– Należałoby sprawdzić ludzi, którzy obstawiają zakłady, przy takich wyścigach w grę wchodzą fortuny – upierałem się, chociaż mój argument zabrzmiał mniej przekonująco, niżbym tego chciał. Mimo to nalegałem: – Także niektórzy sponsorzy kładą na szali milionowe inwestycje, które w zależności od wyniku mogą zakończyć się albo katastrofą, albo boomem.
– Nie odrzucamy żadnej z tych hipotez i już je badamy. Ale nawet jeżeli motyw jest zewnętrzny, nie ulega wątpliwości, że sprawców – a może także mózgu całej operacji – należy szukać wśród zawodników.
– Ale dlaczego ja?
– To oczywiste, sierżancie: w głębi duszy pozostał pan jednym z nas. Był pan w żandarmerii wojskowej. Osobiście przejrzałem pańskie akta i wiem, że zaliczył pan odpowiednie szkolenia z technik śledczych, a nawet rozwiązał w swoim czasie kilka spraw. – Położył na dzielącym nas stoliku teczkę z urzędową pieczęcią. Poprosiłem wzrokiem o pozwolenie, otworzyłem teczkę i przerzuciłem kilkanaście kartek, w większości wyblakłych wskutek upływu czasu.
Akta miały mi pewnie udowodnić, że jestem nie tylko kolarzem, ale także francuskim funkcjonariuszem. Niemniej jedyną rzeczą, którą odnotowałem, był upływ czasu. Moje dokumenty przedstawiały różne warianty śniadej twarzy o niebieskich oczach, otoczonej kręconymi włosami, wspomnienie z życia, które wiodłem, zanim zawładnął nim rower.
Próbowałem sobie przypomnieć trzy-, czterodniowe seminaria w Paryżu, w których uczestniczyłem dwanaście lat wcześniej wraz z innymi żandarmami i policjantami z prowincji, ale udało mi się odgrzebać w pamięci tylko kilka mglistych pojęć z dziedziny balistyki i medycyny sądowej spowitych papierosowym dymem. Pamiętałem za to Claude, drobną funkcjonariuszkę z Biarritz; rekompensowaliśmy sobie nudne biurokratyczne warsztaty sesjami, w trakcie których na własną rękę przerabialiśmy niektóre tematy z anatomii.
– Śmieszy to pana, sierżancie?
Wyraz, jaki przybrała moja twarz w związku z tym miłym wspomnieniem, nie umknął uwadze komisarza. Przyglądał mi się jak mechanik kręcący kołem roweru w poszukiwaniu niemal niedostrzegalnej usterki; pomyślałem, że wcale mu się nie uśmiecha powierzanie śledztwa osobie spoza policji, i zrozumiałem, że to nie był jego pomysł. Prawdopodobnie szukał argumentów na potwierdzenie, że się do tego nie nadaję.
– Nie, to tylko przejaw bezsilności. Nie mam pojęcia, jak mógłbym pomóc, nawet jeżeli pańskie podejrzenia są trafne. Nie wiem, jak dobrze zna się pan na kolarstwie, ale udział w tourze jest wyczerpujący, i to nie tylko fizycznie. Wymaga pełnej koncentracji: nie sposób bawić się w detektywa, kiedy jedynym, na czym ci zależy, jest dożyć do kolejnego etapu.
– Dożyć do kolejnego etapu – powtórzył komisarz. – Ciekawy dobór słów, sierżancie Moreau. Właśnie takie pytanie sobie zadajemy: który z was nie dożyje następnego dnia. Na razie nie było ofiar w pańskiej drużynie, ale dopóki nie odkryjemy, kto za tym wszystkim stoi, pan i pańscy koledzy jesteście w niebezpieczeństwie.
Jego argument przyprawił mnie o dreszcz. Gdyby morderca chciał uderzyć w Steve’a zamiast w Starka, pewnie to ja wykrwawiłbym się w wannie. Spróbowałem przypomnieć sobie swoją pozycję w peletonie dwa dni wcześniej, kiedy pseudokibice zablokowali drogę Movistarowi: nasz zespół jechał na przedzie, gdy pokonaliśmy zakręt, usłyszeliśmy za plecami odgłos zderzających się rowerów. Chuligani z Marsylii nie dybali na nas. Mózg przeszyło mi złe przeczucie. Moje rozmyślania przerwało pojawienie się mężczyzny, który usiadł naprzeciwko komisarza, ale odezwał się do mnie.
– Hannibalu, potrzebujemy pana; to musi się skończyć – powiedział Sam Jitrik, człowiek, którego nie trzeba było przedstawiać. – Mam nadzieję, że komisarz wyjaśnił panu powagę sytuacji. Przeanalizowaliśmy argumenty policji i jesteśmy zdania, że ma rację: wypadki zostały sprowokowane – oznajmił główny szef Tour de France, święty patron całego tego cyrku, najważniejsza postać światowego kolarstwa. – Jeżeli to prawda, mamy do czynienia z największym zagrożeniem w dziejach touru. Do zakończenia wyścigu pozostały dwa tygodnie, ale władze mogą przerwać zawody, jeśli dojdzie do kolejnych zbrodni. W ciągu przeszło stu lat nie doświadczyliśmy czegoś takiego. – Każde ze zdań, wypowiadanych poważnym, głuchym głosem, przypieczętowywał niczym batuta dyrygenta jego długi palec wskazujący. Mimo swoich siedemdziesięciu dwóch lat Jitrik wyglądał imponująco, nawet kiedy siedział; należał do mężczyzn, którym – jak kultowym plakatom – służy upływ czasu.
– Można by wzmocnić ochronę, ograniczyć dostęp publiczności do szosy, pozamykać hotele, w których kwaterują drużyny – odparłem, nieświadomie starając się wytrącić mu broń z ręki. Mimo że brałem udział w tym wyścigu już od dziesięciu lat, pierwszy raz rozmawiałem z wielkim faraonem.
– Na nic się nie zda zamykanie od zewnątrz, jeśli sprawcy są w środku, nie uważa pan?
– I tylko pan może nam pomóc, jest pan oficerem francuskiej armii oraz jednym z najbardziej znanych i szanowanych zawodników – zawtórował mu Favre. – Nie moglibyśmy zaufać nikomu innemu. Informacje, które panu wyjawiliśmy, nie powinny przeniknąć dalej; to wzmogłoby czujność sprawców.
– Nie