jej piegowatą twarz. Błażej nie mógł być jak jej tata, łączyła ich nieco inna relacja – braterska. Przynajmniej on tak uważał, bo Nela wciąż roiła sobie w głowie, że zostanie kiedyś jego żoną. Gdy już będzie całkiem dorosła.
– Idę do dzieci – oznajmiła nagle dziewczynka i wyszła z namiotu.
Niemal pośrodku obozu znajdował się kawałek wolnej przestrzeni, gdzie zbierały się dzieciaki, by chociaż w minimalnym stopniu posmakować zabawy z rówieśnikami. Było to zwykłe klepisko, nie stały tam żadne huśtawki ani karuzele, a jednak Nela lubiła przychodzić w to miejsce i opowiadać podekscytowanym głosem swoje historie. Wiele razy wymyślała je, by wydały się pozostałym bardziej interesujące. Uważała także, że inni również nieco zmyślają, opowiadając na przykład o chorobie zwanej szkorbutem, która tworzyła na ustach strup. Samuel, chłopiec spod Lwowa, opowiadał, jak o mały włos nie umarł z głodu, bo nie mógł otworzyć ust z powodu tego szkorbutu. Nela lubiła go, chociaż za każdym razem, gdy mówił o swojej chorobie, ów strup na ustach robił się większy i dziewczynka była niemal pewna, że za jakiś miesiąc wmówi jej, iż pokrywał całe jego ciało. Zośka z Grodna opowiadała zaś o bardzo bogatej ciotce, która przyjechała do nich na wakacje i już nie wróciła do swojego domu pod Białymstokiem, bo wylądowała wraz z jej najbliższą rodziną w wagonie, który powiózł ich do posiołka koło Krasnojarska. Ciotka była już nieco leciwą kobietą i pewnego dnia, gdy poszła do pracy przy wyrębie lasu, zamarzła. Zmęczona była harówką, bowiem do niej nie przywykła. Jej mąż był właścicielem młyna, gorzelni i hodował norki, miała pieniędzy jak lodu, więc we wszystkim wyręczała ją służba, składająca się z kucharki, trzech pokojówek, stangreta, ogrodnika i człowieka od samochodów, których to ciotka posiadała aż dwa. Przed wojną głównie czytała, słuchała muzyki albo czas spędzała na ploteczkach u znajomych. A w posiołku musiała zapomnieć nie tylko o służbie, ale także nakazano jej zbierać grube, ciężkie gałęzie i ciąć drewno przez kilkanaście godzin dziennie. I pewnego razu, jak przysiadła zmęczona na pieńku, tak zamarzła. Ojciec Zośki poszedł po nią, żeby tak nie siedziała nieżywa na widoku, ale ciotka już była całkiem zesztywniała i musiał poprosić o pomoc mężczyzn z ich baraku. Przenieśli zwiniętą w kucki ciotkę na miejsce, gdzie grzebano pod pryzmami śniegu zmarłych, i tam ją zasypali. Kiedy jednak zrobiło się ciężko i głód kolejny raz zajrzał im w oczy, mama Zośki przypomniała sobie, że ciotka miała wstawione złote zęby, a za złoto można było kupić od strażników chleb albo dostać trochę zupy. Ojciec więc poszedł pod wieczór na grób ciotki, gdzie był wbity jedynie kijek z numerem i wygrzebał kobietę spod pryzmy śniegu. A potem używaną w lesie siekierą wybił jej złote zęby. Narzędzie to było duże i ciężkie i nie nadawało się za bardzo do tego typu spraw, dlatego ojciec Zośki odrąbał ciotce pół twarzy, zanim udało mu się to z jej zębami.
– Widziałaś jak twój ojciec rąbie ciotkę? – ze zgrozą jęknął mały Kazek.
Zośka pokręciła przecząco głową i oznajmiła, że ojciec nikogo nie zabrał ze sobą, bo jakby ktoś odkrył, dokąd idzie i w jakim celu, toby go zamordowali.
– E tam, to coś bajdurzysz. – Samuel machnął ręką.
– Nie brecham! – żachnęła się Zośka. – Jak ojciec wrócił, to dał dla matki te zęby, a potem rozgłosił się i mówił tak jakoś… że ciotkę Helkę porąbał i pójdzie do piekła. I że tam go Lucyper też na drzazgi porąbie, zanim do beczki ze smołą wrzuci. To tak sobie by nie gadał…
– To okropne. – Kazek prawie się rozpłakał.
– A moja mama umarła na tyfusa – powiedziała cicho Nela.
Dzieci spojrzały na nią badawczo, jakby oczekując kolejnej mrożącej krew w żyłach opowieści.
– No i? – Zośka trąciła ją łokciem.
– I nic. I umarła – bąknęła Nela.
– Łe, tak tylko wzięła i umarła? – prychnęła Zośka.
Dzieci były już tak oswojone ze śmiercią, że ta zwyczajna, na przykład z powodu zamarznięcia lub złapania tyfusu, nie stanowiła specjalnej atrakcji. Każde z nich kogoś straciło, niektórzy rodzeństwo, matkę albo dziadków. Dlatego nie skomentowały wyznania Neli i powróciły do swoich mrocznych opowieści.
– Mój brat to się żywcem spalił – powiedział mały Kazek i od razu dzieci skupiły na nim swoją uwagę.
– No, gadaj dalej, jak to się spalił? – zachęcała Zośka.
– Oślepł i wlazł prosto w takie wielkie ognisko. U nas dużo ludzi ślepło i mój brat też oślepł. Zmarznięty był na kość, więc jak poczuł ciepło, zaczął leźć w stronę tego ciepła. I dopiero jak się zaczął palić jak polano w piecu, poczuł, że coś z nim niedobrze. No i tak latał jak pochodnia, i w końcu się spalił.
– A skąd to niby wiesz? Opowiadał ci? – złośliwie zapytała Nela, nieco zdegustowana faktem, że jej koledzy tak bardzo ją zignorowali, gdy powiedziała im o śmierci swojej mamy.
– Nie, taki jeden opowiadał, co tam siedział. – Kazek zaczął się jąkać, bo najwyraźniej jego opowieść była mocno podkoloryzowana.
– I nie gasili, jak się palił? Wystarczyło go śniegiem posypać. A on nie położył się w śnieg? Przecież w mig by się zagasił – mruknął Samuel.
– Ja tam nie wiem, czy gasili, czy nie, ale się spalił. Ja… – Kazek zaczął walić małą piąstką w swoją wątłą pierś na znak, jakoby przedstawiał obecnym prawdziwą historię, a nie opowieść będącą wytworem jego wyobraźni.
– To co robimy? – Zośka kopnęła kamyk, najwyraźniej znudzona dociekaniem Neli i Samuela. – Może poszlemy Kazka do żołnierzy, żeby jakiego chleba wybłagał?
– Dlaczego znowu ja? – prychnął Kazek.
– Bo najmarniej wyglądasz, jak trzy dni przed śmiercią, to ci pewnie dadzą z litości. A w ogóle brechasz nam cały czas i za karę musisz pójść.
Na nic zdały się tłumaczenia chłopca, że mówi prawdę najświętszą, Zośka i reszta kompanów nalegali z całą stanowczością na jego wizytę w żołnierskiej stołówce. Być może gdyby nie był najmłodszy i najbardziej cherlawy z nich wszystkich, zareagowałby bardziej stanowczo, ale w tej sytuacji wiedział, że musi iść, by nie być wykluczonym z tego tajemnego kręgu znajomych, gdzie opowiada się historie nie „dla miętkich sysunów”, jak to mawiała Zośka.
5. Wilno, 1942
Skąpane w słońcu ulice Wilna przypomniały Kubie, że życie potrafi być naprawdę piękne. Odkąd pamiętał, jego żywiołem była noc, ale kiedy wrócił po tułaczce do Wilna, zaczął doceniać uroki dnia. Słońce, błękitne niebo czy zieleń drzew. Drobiazgi, na które wcześniej nie zwracał uwagi, przyjemności, jakie niegdyś traktował z lekkością. Teraz zaczął skupiać uwagę na niemal każdej prozaicznej czynności. Delektował się smakiem chleba, wychodził do parku, gdy tylko słońce wyjrzało zza chmur, a nawet uśmiechał się do siebie podczas pastowania butów. Wspomnienie paskudnych, rozsypujących się trepów nakazywało mu doceniać normalne obuwie. Podobnie było, gdy pierwszy raz przybył do Wilna w za ciasnych trzewikach swojego kumpla, ale to i tak było niczym w porównaniu z tym, co przeżył w syberyjskim łagrze.
Mieszkańcy Wilna nie mieli zbyt wielu powodów do radości. Po okresie sowieckiego i litewskiego terroru nastał niemiecki. Strach towarzyszył ludziom podczas stania w kolejkach po kartkową żywność, spacerów w parku, a nawet gdy