Maxime Chattam

Neverland


Скачать книгу

go obudziło: dobiegające z oddali szczekanie. Przeraźliwe szczekanie wielu psów. Sfory.

      – Wstawać! – zawołał. – Wstawać!

      Lily, Piotr i Johnny wyskoczyli z posłań.

      – Psy! – rzucił Matt.

      Johnny przecierał oczy, chwiejąc się na wszystkie strony.

      – A ja sądziłem, że Ozyjczycy nigdy nie zapuszczają się na wybuchowe wzgórza! – rzekł zaspany.

      – Może to sfora dzikich psów – powiedział Matt, zbierając pospiesznie swoje rzeczy. – Nie ma na co czekać!

      W niecałe dwie minuty wszystko zebrali, po czym szybko założyli koniom uprząż, by opuścić obozowisko i we mgle popędzić na wschód. Szczekanie w nieregularnych odstępach rozbrzmiewało na zboczach wzgórz.

      Po godzinnej ucieczce w szybkim tempie Matt nie miał już żadnej wątpliwości: psy nie tylko ich goniły, ale były coraz bliżej.

      – Musimy przyspieszyć! – rozkazał.

      – Konie nie wytrzymają długo tego tempa – sprzeciwił się Piotr. – Jeśli psy nie stracą tropu, dziś zostaniemy złapani.

      – Chcesz powiedzieć, że… – jęknął Johnny – że to nas gonią?

      Matt kazał Kudłatej zawrócić.

      – Jedźcie dalej jak najszybciej. Dołączę do was.

      – Matt! – krzyknęła Lily. – Nie bądź idiotą!

      – Chcę wiedzieć, ile ich jest, żebyśmy mogli przygotować obronę. Nie martw się o mnie, mam najlepszego wierzchowca – odparł, klepiąc Kudłatą po bokach.

      Pies wyrwał do przodu i w jednej chwili zniknął pośród niskich gałęzi lasu.

      Kudłata z taką gracją biegła po dywanie z mchu, że prawie nie było jej słychać. Zawiozła swego pana na szczyt skalnej ostrogi, górującej nad rozległą doliną okoloną łagodnymi zboczami. Szczekanie coraz bardziej przypominało podekscytowany skowyt. Matt skierował wzrok w stronę, skąd dobiegały odgłosy, chcąc dojrzeć sforę. Zwykle w takich chwilach pojawiał się Tobias ze swoją lornetką.

      Poniżej, na jednej z dalekich, zniszczonych polan przesuwały się cienie. Czarne, podłużne kształty rozrywały mgłę.

      – Och, nie! – zawołał Matt.

      Było ich wiele. Dużo więcej, niż przypuszczał. Dziesiątki i dziesiątki psów, nieustająca fala, która zalewała przeciwległe zbocze, jakby zależało od tego ich życie.

      Bezpośrednie starcie jest niemożliwe, nawet z Kudłatą u boku. Było ich co najmniej pięćdziesiąt!

      Matt uderzył lekko piętą i poklepał psa z prawej strony, aby zawrócić. Uciekać. To jedyne wyjście. Oddalić się od nich w taki czy inny sposób.

      Kiedy galopował, chcąc dołączyć do konwoju, rozważał możliwości. Rozdzielenie się w nadziei, że sfora pójdzie za trzema psami, a nie za wozem, wiązało się z za dużym ryzykiem. Zostawienie wozu było jedynym rozwiązaniem, jeśli chcą uciec prześladowcom. Gdy tylko dotarł do swoich towarzyszy, przedstawił im sytuację i zaproponował, że weźmie Piotra na grzbiet Kudłatej.

      – Na tym wozie jest tyle wszystkiego, że można by wyżywić i wyekwipować dużo ludzi w Neverland – sprzeciwił się Piotr. – Cała ta droga po to, żeby teraz zrezygnować? Nie zgadzam się!

      – To, co nas ściga, to niemal mała armia. Wierz mi, jeśli nas znajdą, nie zdołamy długo się opierać.

      – Ogień! – zaproponował Johnny. – Dzikie psy boją się ognia.

      – Nie mamy czasu na…

      Ale Piotr nie słuchał Matta. Zatrzymał zaprzęg i dał Johnny’emu znak, żeby realizował swój pomysł.

      Matt poczuł się urażony. Widział sforę. Potrzeba będzie czegoś więcej niż ogień, aby ją odegnać. Kiedy jednak Johnny zaczął rozpalać gałązki, tworząc wokół nich rozżarzony okrąg, Matt nabrał nadziei. Skararmeusze dostarczały młodemu Piotrusiowi niezwykłej mocy.

      – Już wystarczy! – zawołał. – Żebyśmy nie wpadli we własną pułapkę! I zachowaj energię na później. Będziesz jej potrzebował.

      Czworo nastolatków zebrało się z tyłu wozu, żeby mieć ogląd sytuacji, a trzy psy stanęły po bokach na czatach.

      W pobliżu rozległ się wybuch, płosząc konie. Piotr szybko je uspokoił.

      Minuty wlekły się przeraźliwie powoli. Matt ściskał w palcach rękojeść miecza. Na myśl o walce nie ogarniało go podniecenie. To dziwne, w swoim przytulnym nowojorskim mieszkaniu, gdy akurat zakończył grę wideo, marzył o takiej sytuacji, wyobrażał sobie epickie bitwy, w których byłby bohaterem. Teraz, kiedy to przeżywał w realnym świecie, w takim starciu nie widział nic dobrego. Wciąż bolało go wszystko po spotkaniu z wodnym Elementarnym. Powietrze było wilgotne i lodowate. Serce biło mu szybciej. Nigdy go to nie bawiło. Tak naprawdę czuł wstręt, widząc, jak ostrze przebija ciało. Kiedy rzucał się z bronią na żywą istotę, działał wbrew własnej naturze. Uderzyć z wściekłością. Uprzedzić cios, gdyż inaczej to jego wypatroszą. Przygotować się na uderzenia, na cierpienie. Słuchać krzyków i jęków, które długo go będą nękać, podobnie jak krew, która wszędzie tryska. Nie, nie lubił walczyć, ponieważ ostatecznie nie dawało to żadnej przyjemności ani sławy. Bitwy to tylko cmentarze, na których rodzą się duchy przyszłości. Ale z biegiem czasu Matt dużo się nauczył. Wiedział, że umie wykorzystywać swoją siłę, i to napawało go obawą. Był zwinny, potrafił przewidzieć ciosy, dostosowywał się tak szybko do zmieniającej się błyskawicznie sytuacji, że niemal go to przerażało. I kiedy tak czekali na pojawienie się sfory, nie tylko był jedynym, który ją wcześniej widział i miał pojęcie, jak jest liczna i niebezpieczna, był też jedynym, któremu nie drżały ręce i który z powodu stresu nie odwracał głowy. Był spokojny. Przygotowany. Jego serce przyspieszyło tylko na tyle, aby dotlenić organizm, podobnie jak silnik, który musi rozgrzać się przed wyścigiem.

      Podniósł miecz i przyłożył płaską stroną do czoła. Zamknął oczy, by oczyścić umysł. Chłód stali na czole. Nie myśleć. Skupić się na chwili obecnej. Na swoich najbliższych uczuciach. Dźwiękach, ciężarze broni, którą trzyma przed sobą. Zapamiętać teren, żeby bez trudu się przemieszczać.

      – Mam spocone ręce – przyznała Lily, trzymając bicz.

      – Weź trochę ziemi i rozetrzyj w dłoniach – powiedział głosem, który miał brzmieć uspokajająco, ale w efekcie okazał się bezbarwny. – Broń nie będzie ci się ślizgać.

      Zbliżający się skowyt stawał się coraz bardziej histeryczny.

      – Nadchodzą… – powiedział Johnny bezbarwnym tonem.

      Dziesiątki psów zlewały się w jedną ciemną masę. Ale kiedy czarne sylwetki zgromadziły się po drugiej stronie ściany płomieni, Piotrusie zrozumieli swoje szaleństwo.

      Było ich tyle, że mgła rozsuwała się w miejscu, gdzie pędziły. Sfora zaczęła się odsuwać, chcąc obejść ogień, i Matt mógł się przyjrzeć zwierzętom. Najpierw zaskoczyła go ich jednorodność. To nie była banda psów różnych wielkości i ras, ale mała armia klonów. Wysokie i wydłużone, podobne do chartów. Było w nich jednak coś nienormalnego.

      – Pilnujcie ognia! – przypomniał Matt. – Żeby przez niego nie przeszły! Flanki zostawcie naszym psom!

      Piotr napiął łuk, gotów wypuścić strzałę.

      Bez żadnego zewnętrznego znaku sfora w jednej chwili rozpoczęła