Jeffery Deaver

Pogrzebani


Скачать книгу

nazywała, wygląda jak gwiazda filmowa. Na palcu nie nosiła obrączki. Nie kryła zaskoczenia, gdy Ercole ujął jej dłoń w obie ręce i z entuzjazmem uścisnął; natychmiast zrozumiał, że nie powinien tego robić.

      Podał też rękę jej partnerowi, który odwzajemnił gest bez mrugnięcia okiem. Giacomo Schiller był drobny i pełen powagi. Miał jasne włosy, a sądząc z nazwiska, mógł pochodzić z Asiago czy innej miejscowości na północy, gdzie z powodu zmian granic w historii mieszkało wielu Włochów o niemieckich lub austriackich korzeniach.

      Przyjechał również nieoznakowany wóz, który prowadził umundurowany funkcjonariusz, a na miejscu pasażera siedział mężczyzna w garniturze i beżowym płaszczu. Ercole od razu go poznał. Inspektor Massimo Rossi. Wprawdzie Ercole był strażnikiem leśnym, ale od czasu do czasu współpracował z policją w Neapolu i znał Rossiego. Detektyw, o twarzy wiecznie pokrytej lśniącym, ciemnym zarostem, bujnej czuprynie kruczoczarnych włosów rozdzielonych przedziałkiem, miał około pięćdziesiątki.

      Podobny do aktora Giancarla Gianniniego – przystojny, o ciemnych, zamyślonych oczach ocienionych gęstymi brwiami – był dobrze znany nie tylko tu, w Kampanii, ale na całym południu Włoch. Rossi w ciągu długich lat pracy aresztował wielu podejrzanych, doprowadzając do skazania ludzi z najwyższych szczebli kamorry oraz przemytników narkotyków z Albanii i Afryki Północnej, a także przestępców zajmujących się praniem brudnych pieniędzy, włamywaczy, zabójców (i zabójczynie) małżonków i psychopatycznych morderców. Ercole, który na służbie w Korpusie Straży Leśnej miał obowiązek nosić mundur, zdziwił się, że Rossi nie jest koneserem mody, jak niektórzy inspektorzy ubierający się w markowe (lub raczej pseudomarkowe) rzeczy. Garnitur, który miał na sobie Rossi, pasowałby do dziennikarza albo pracownika firmy ubezpieczeniowej. Zwykle nosił skromne, szarawe i niezbyt starannie wyprasowane ubrania. Ercole przypuszczał, że to sztuczka, mająca na celu zmylenie podejrzanych, którzy mieli pomyśleć, że jest mało rozgarnięty albo nieuważny. Być może też, zaangażowany w kolejne śledztwa, Rossi nawet nie zauważał, że wygląda niechlujnie. Prócz tego był ojcem pięciorga dzieci i brał czynny udział w ich wychowaniu, miał więc mało czasu na pielęgnowanie wizerunku modnisia.

      Rossi zakończył rozmowę przez telefon i wysiadł z samochodu. Przeciągnął się i obejrzał miejsce zdarzenia: pełną kurzu drogę, rozchwianą wiatę na przystanku, drzewa. Spojrzał na ciemny las w oddali. Na rowerzystę. I na Ercolego.

      Podszedł bliżej.

      – Strażniku Benelli, wygląda na to, że trafił pan na coś poważniejszego niż wnyki kłusownika. Ogrodził pan miejsce. Mądra decyzja. – Ponownie przyjrzał się okolicy przystanku autobusowego. Ercole rzadko musiał zabezpieczać miejsca zdarzenia, nie nosił więc przy sobie taśmy, ale wykorzystał linę do wspinaczki – nie uprawiał jej hobbystycznie, lecz czasami musiał się wdrapywać na skały podczas służby, by ratować turystów i wspinaczy.

      – Tak jest, inspektorze. To Salvatore Crovi. – Ercole podał mu różowy dowód osobisty kolarza.

      Rossi skinął głową, obejrzał dokument i oddał. Crovi jeszcze raz zdał relację z przebiegu zdarzenia, którego był świadkiem: napaści dokonał masywny mężczyzna z ciemnego sedana, na którego markę i model Crovi nie zwrócił uwagi, podobnie jak na numery rejestracyjne. Nie przyjrzał się dokładnie napastnikowi. Widział tylko, że sprawca w ciemnym ubraniu i czapce przewrócił ofiarę na ziemię. Gdy się szamotali, rowerzysta popędził odnaleźć Ercolego. Ofiarą był mężczyzna o ciemnej karnacji i z brodą, ubrany w jasnoniebieską kurtkę.

      Detektyw wyjął notes i zapisał te informacje.

      – Ale kiedy przyjechaliśmy na miejsce, nikogo tu już nie było – ciągnął Ercole. – Ani ofiary, ani napastnika.

      – Szukał ich pan?

      – Tak. – Ercole zakreślił ręką duży obszar. – W okolicy. Mógł się znacznie bardziej oddalić. Ale wołałem. Nikt nie odpowiadał. Pan Crovi mi pomagał. Skierował się w przeciwną stronę.

      – Niczego nie widziałem, panie inspektorze – potwierdził rowerzysta.

      – Może świadkowie autobusu coś widzieli? – spytał Rossi.

      – Nie, panie inspektorze. Dzwoniłem do przedsiębiorstwa komunikacyjnego. Autobus według rozkładu przyjedzie dopiero za pół godziny. Sprawdziłem też w najbliższych szpitalach. Nie przyjęto tam nowych pacjentów.

      – Czyli być może mamy do czynienia z porwaniem – wolno powiedział Rossi. – Chociaż wydaje się to dziwne.

      Zatrąbił klakson i Rossi uniósł głowę, spoglądając na kolejkę samochodów. W stojącym na początku wiekowym oplu siedział zażywny, łysawy jegomość około sześćdziesiątki i gestykulował ze złością, dając znaki, że chce przejechać. Drogę zagradzał mu ford Ercolego. Za oplem stał następny samochód z rodziną w środku i kierowca też zatrąbił. Chwilę później pojawiło się trzecie auto.

      – Czy to pański wóz zastawia drogę? – zapytał Rossi.

      Ercole się zarumienił.

      – Tak. Przepraszam, panie inspektorze. Pomyślałem, że tak będzie najlepiej, żeby ochronić miejsce. Ale zaraz go przestawię.

      – Nie – mruknął Rossi. Podszedł do opla, pochylił się i spokojnie szepnął coś kierowcy. Mimo ciemności Ercole dostrzegł, że mężczyzna zbladł. Podobnie cichą i krótką rozmowę przeprowadził z drugim kierowcą i obydwa samochody szybko zawróciły. Trzeci też, bez konieczności perswazji. Ercole dobrze znał topografię okolicy: aby wyjechać na tę samą drogę za miejscem zdarzenia, należało nadłożyć prawie dwadzieścia kilometrów.

      Rossi wrócił do niego.

      – Kiedy rozwijałem linę, żeby odgrodzić przystanek, znalazłem to – dodał Ercole. Podszedł do miejsca obok wiaty, która była po prostu blaszanym dachem na dwóch słupkach osłaniającym odrapaną ławkę. Pokazał leżące na ziemi pieniądze.

      – Do szamotaniny doszło właśnie tutaj?

      Crovi przytaknął.

      – To jedenaście euro w bilonie i trzydzieści libijskich dinarów w banknotach – wyjaśnił Ercole.

      – Libijskich? Hm. Mówił pan, że ofiara miała ciemną karnację? – Rossi zwrócił się do Croviego.

      – Tak, panie inspektorze. Mógł pochodzić z Afryki Północnej. Moim zdaniem to najbardziej prawdopodobne.

      Zbliżyła się do nich Daniela Canton i spojrzała na pieniądze.

      – Kryminalistycy zaraz tu będą.

      Technicy ustawią tabliczki z numerami przy pieniądzach i wszystkich śladach po szamotaninie, zrobią zdjęcia odcisków pozostawionych przez podeszwy butów i bieżniki opon. Potem przeprowadzą znacznie bardziej fachowe oględziny niż Ercole.

      – Może, czekając na autobus, ofiara sięgała po pieniądze i w momencie, gdy zaatakował ją porywacz, upuściła je na ziemię – powoli powiedział Rossi, jak gdyby układał sobie scenariusz w głowie. – Bo dlaczego się rozsypały? Co oznacza, że ten człowiek nie miał biletu. Może nie planował tej podróży.

      – A jeżeli przyjechał tu nielegalnie – jako uchodźca z Libii – być może wolał ominąć kasy – dorzuciła stojąca obok Daniela.

      – To prawda. – Rossi uniósł wzrok i spojrzał na ziemię. – Monety leżą tutaj. Dinary tam, w pewnej odległości, rozrzucone. Przypuśćmy, że wyjął zawartość kieszeni i zaczął odliczać pieniądze. Został zaatakowany, upuścił monety. Lżejsze dinary wiatr poniósł aż tam. Czy miał w ręku coś jeszcze lżejszego, co mógł porwać podmuch wiatru? Poszukajcie z tamtej strony – zwrócił się inspektor do Danieli i Giacoma. – Powinniśmy je zabezpieczyć, zanim przyjadą kryminalistycy.

      Ercole