Скачать книгу

zatrzymał się i kierowca wysiadł.

      Ercole Benelli rozpoznał go. Wprawdzie nigdy wcześniej go nie spotkał, ale miał w domu telewizor.

      Dante Spiro, prokurator z Neapolu, był ubrany w granatową marynarkę sportową i dżinsy, jedno i drugie mocno dopasowane. Z kieszonki na piersi wystawała mu żółta chusteczka.

      Koneser mody…

      Nie był wysoki, ale obcasy ciemnobrązowych botków dodawały mu kilka centymetrów. Ercole zastanawiał się, czy jego ponura mina wynika z faktu, że przeszkodzono mu w kolacji, do której na pewno zasiadł w towarzystwie pięknej kobiety. Spiro, podobnie jak inspektor Rossi, miał na koncie znaczące sukcesy, ponieważ jako oskarżyciel wygrywał procesy przeciwko głośnym przestępcom. Raz dwaj wspólnicy jednego z bossów kamorry, którego wsadził za kratki, próbowali go zabić. Własnoręcznie rozbroił jednego, a drugiego zastrzelił z jego własnej broni.

      Ercole przypomniał sobie komentarz jakiegoś redaktora kroniki towarzyskiej, który twierdził, że Spiro planuje karierę polityczną, najchętniej w Rzymie, chociaż nie pogardziłby również fotelem sędziowskim międzynarodowego trybunału w Hadze. Stanowisko w Brukseli, stolicy Unii Europejskiej, byłoby także do rozważenia.

      Ercole zwrócił uwagę na małą książeczkę wystającą z kieszeni marynarki prokuratora. Zauważył, że jest oprawiona w skórę, a stronice mają złocone brzegi.

      Spiro zbliżył się do nich, wtykając w wąskie usta niezapalone cygaro.

      – Cześć, Massimo – przywitał Rossiego.

      Inspektor odpowiedział skinieniem głowy.

      – Panie prokuratorze… – zaczął Ercole.

      Spiro zignorował go i zapytał Rossiego, co się stało.

      Rossi zrelacjonował mu przebieg zdarzenia.

      – Porwanie, tutaj? Dziwne.

      – Też tak pomyślałem.

      – Panie prokuratorze…

      Spiro uciszył go machnięciem ręki.

      – Twierdzi pan, że ofiara pochodzi z Afryki Północnej. Nie Subsaharyjskiej? – zapytał Croviego.

      – Musiał pochodzić z północy. Miał dinary – wtrącił ze śmiechem Ercole, zanim świadek zdążył się odezwać.

      Spiro wpatrywał się nieruchomo w miejsce, w którym doszło do szamotaniny.

      – A czy Eskimos odwiedzający Trypolis nie płaciłby za kolację libijskimi dinarami, strażniku? – powiedział cicho. – Czy walutą eskimoską?

      – Eskimos? Hm, przypuszczam, że nie, panie prokuratorze. Ma pan rację.

      – A czy osoba z Mali albo Kongo łatwiej znalazłaby posiłek w Libii, gdyby płaciła dinarami czy frankami?

      – Przepraszam. Tak.

      – Pytanie: czy wygląd ofiary wskazywał na pochodzenie z konkretnego rejonu Afryki? – Spiro zwrócił się do Croviego.

      – Nie było jeszcze tak ciemno. Moim zdaniem ten człowiek miał arabskie albo plemienne rysy twarzy. Libijskie. Albo tunezyjskie. Marokańskie. Północnoafrykańskie. Z całą pewnością.

      – Dziękuję, panie Crovi. Co z kryminalistykami? – spytał Spiro.

      – Są w drodze – odrzekł Rossi. – Z naszej komendy.

      – Zatem raczej nie ma potrzeby zawracać głowy naszym kolegom w Rzymie.

      Ercole wiedział, że neapolitańska komenda policji ma własne laboratorium, które znajdowało się na parterze ich budynku. Główna siedziba Polizia Scientifica – Wydziału Techniki Kryminalistycznej, mieściła się w Rzymie i właśnie tam przeprowadzano trudniejsze analizy dowodów. Nigdy nie miał potrzeby kłopotać laborantów w Neapolu ani w Rzymie. Podrabianą oliwę z oliwek i fałszywe trufle akurat łatwo rozpoznać.

      Pojawił się jeszcze jeden pojazd, granatowy radiowóz z napisem Carabinieri z boku.

      – O, nasi przyjaciele – powiedział cierpkim tonem Rossi.

      Spiro patrzył w tę stronę, gryząc koniec cygara. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji.

      Od strony pasażera wysiadł wysoki mężczyzna w nieskazitelnym mundurze i przyjrzał się miejscu zdarzenia. Miał na sobie granatową bluzę i czarne spodnie ozdobione czerwonymi lampasami. Prezentował się jak żołnierz – i nic dziwnego, ponieważ formacja karabinierów, mimo że zajmuje się zwalczaniem przestępczości cywilnej, formalnie jest częścią włoskiego wojska.

      Ercole z zachwytem podziwiał jego mundur i postawę. Wspaniałą czapkę, insygnia, buty. Marzył o tym, by wstąpić do Korpusu Karabinierów, który uważano za elitę spośród licznych służb policyjnych we Włoszech. Służba w straży leśnej stanowiła kompromis. Ercole pomagał ojcu opiekować się chorą matką i nie byłby w stanie odbyć rygorystycznego szkolenia – nawet gdyby został przyjęty w szeregi karabinierów.

      Dołączył do nich drugi funkcjonariusz, kierowca samochodu, niższy rangą od pierwszego.

      – Dobry wieczór, kapitanie! – zawołał Rossi. – I poruczniku.

      Karabinierzy skinęli głowami inspektorowi i Spirowi.

      – Co ci się trafiło, Massimo? – zapytał kapitan. – Jakiś smakowity kąsek? Widzę, że jesteś pierwszy na miejscu.

      – Tak naprawdę, Giuseppe, pierwszy był tu człowiek z lasu – powiedział Spiro. Być może miał to być żart, ale prokurator nawet się nie uśmiechnął. Za to karabinier parsknął śmiechem.

      Czy to jakaś rywalizacja o pierwszeństwo w prowadzeniu sprawy? Gdyby karabinier przycisnął, prawdopodobnie by wygrał dzięki politycznej przewadze swojej formacji nad Policją Państwową.

      Jeśli chodziło o Dantego Spira, być może osobiście wolał pracować albo z policją, albo z karabinierami, lecz dla jego kariery nie miało to znaczenia: bez względu na to, która z dwóch służb przejmie śledztwo, zawsze on będzie oskarżał.

      – Kim była ofiara? – zapytał Giuseppe.

      – Na razie nie została zidentyfikowana – odparł Rossi. – Być może jakiś miejscowy pechowiec.

      Albo Eskimos, pomyślał Ercole, choć oczywiście nawet przez myśl mu nie przeszło powiedzieć to na głos.

      – Gorąca sprawa – ciągnął Rossi. – Medialna. Zawsze tak jest z porwaniami. Kamorra? Albańczycy? Tunezyjski gang ze Scampii? – Skrzywił się. – Chętnie dowiedziałbym się z pierwszej ręki. Ale skoro już tu jesteście, życzę powodzenia, Giuseppe. Wracamy do Neapolu. Gdybyście czegoś potrzebowali, śmiało, dajcie znać.

      Rossi tak łatwo oddawał sprawę? Ercole był zaskoczony. Być może karabinierzy mieli większą władzę, niż sądził. Dante Spiro patrzył w ekran telefonu.

      Giuseppe przechylił głowę.

      – Oddajesz nam tę sprawę?

      – Twoja instytucja stoi wyżej od naszej. Jesteś ode mnie starszy stopniem. A wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to duża sprawa. Porwanie. Komunikaty, które słyszałeś po drodze, wprowadzały w błąd.

      – Komunikaty?

      Rossi umilkł na chwilę.

      – Wstępne komunikaty z centrali. Moim zdaniem próbowali zbagatelizować cały incydent.

      – Mógłbyś to wyjaśnić, Massimo? – poprosił Giuseppe.

      – Mówię o młodzikach. To czyste domysły. Wydaje mi się, że stoi za tym kamorra. Albo w najgorszym razie Tunezyjczycy.

      – Młodziki? – spróbował jeszcze raz Giuseppe.

      – Ale