uznać, że wyczerpał listę rzeczy, które należało w życiu zrobić. I że nie czeka na niego już żadne nowe doznanie.
Idealny cytat. Kiedy zrealizuje tu swoje plany – jeśli się powiodą, jeśli uda się Ją zadowolić – ruszy stąd prosto do Harmonii. Jego życie się wypełni.
Stefan siedział w ciemnym pokoju, podobnym do jego nowojorskiej kryjówki, w swoim tymczasowym lokum w Kampanii, regionie ze stolicą w Neapolu. Dom był stary, jak wiele tutejszych budynków. Przesycony ciężkim zapachem stęchlizny. I zimny. Ale to mu prawie w ogóle nie przeszkadzało. Zmysły smaku, zapachu, wzroku i dotyku nie interesowały Stefana. Jedynym istotnym dla niego organem było ucho.
Miał na sobie dżinsy i biały T-shirt bez rękawów, na który narzucił granatową roboczą koszulę. Ubrania były ciasne (leki pozwalały mu panować nad duszą, lecz nie nad wagą). Stroju dopełniały buty do biegania. Wyglądał trochę inaczej niż w Ameryce. Ogolił głowę – robiło to wielu mężczyzn we Włoszech – pozbył się także brody i wąsów. Musiał pozostać niewidzialny. Nie miał wątpliwości, że prędzej czy później dotrze tu wiadomość o porwaniu i jego „kompozycjach”.
Wstał i spojrzał w ciemność za oknem.
Nie dostrzegł radiowozów.
Nie dostrzegł wścibskich oczu.
Nie dostrzegł żadnych Artemid. Rudowłosą policjantkę zostawił w Ameryce, ale to wcale nie oznaczało, że nie spotka tu innej – albo jej brata boga, kuzyna boga, wszystko jedno. Od początku zakładał, że ktoś tu go zacznie szukać.
Widział jednak tylko mrok i dalekie światła włoskiego krajobrazu.
Włochy…
Co za wspaniała, czarodziejska kraina.
Ojczyzna strunowych, wartych miliony instrumentów Stradivariusa, które od czasu do czasu kradziono albo zostawiano w taksówkach, co komentował „New York Post”, donosząc na pierwszej stronie o roztargnionych geniuszach. Skojarzenie adekwatne do chwili, ponieważ Stefan właśnie przygotowywał ze strun kontrabasu kolejny stryczek do swojej następnej kompozycji, nad którą miał wkrótce zacząć pracować. Akurat z Włoch pochodziły bezdyskusyjnie najlepsze struny na świecie. Z owczych i kozich jelit, troskliwie rozciągniętych i oczyszczonych. Stefan poczuł nawet wyrzuty sumienia na myśl o tym, że w czasie tej wyprawy używa strun wyprodukowanych w Stanach Zjednoczonych.
Zdecydowały jednak względy praktyczne. Zaopatrzył się tam w spory zapas, obawiając się, że gdyby kupił struny tutaj, stróże prawa wpadliby na jego trop.
Włochy…
Ojczyzna kompozytorów oper, Verdiego, Pucciniego. Największych znakomitości.
Siedziba La Scali – z salą koncertową o najdoskonalszej akustyce, jaką udało się stworzyć człowiekowi.
Ojczyzna Niccola Paganiniego, słynnego skrzypka, gitarzysty i kompozytora.
Stefan wrócił do swojego warsztatu i nałożył słuchawki. Podkręcił głośność i kontynuując splatanie jelitowych strun i wiązanie pętli, słuchał dźwięków, które koiły jego bębenki, mózg i duszę. Większość ludzi na iPhone’ach i motorolach przechowuje listy utworów reprezentujących przeróżne gatunki, od folku przez muzykę klasyczną i pop do jazzu, plus wszystkie style pośrednie. Stefan oczywiście miał na twardym dysku mnóstwo muzyki. Ale znacznie więcej gigabajtów zajmowały czyste dźwięki. Cykanie świerszczy, trzepot ptasich skrzydeł, łomot kafarów, gwizd czajników, szum krwi pulsującej w żyłach, wiatru i wody… Zbierał je, gdzie tylko zdołał. Miał ich miliony – prawie tyle, co Narodowe Archiwum Fonograficzne Biblioteki Kongresu.
Kiedy wpadał w zły nastrój, gdy groziły mu Dzikie Wrzaski, czasem przygnębiała go myśl, że jego kolekcja ogranicza się do tak nieodległych w czasie dźwięków: najstarsze pochodziły z końca dziewiętnastego wieku. Jasne, w dziewiątym wieku w Bagdadzie bracia Banū Mūsā stworzyli automatyczne instrumenty muzyczne, wodne organy i flet, a pozytywki nadal grały te same melodie, co w średniowieczu, kiedy je skonstruowano. Ale to było odtwórcze jak muzyka grana z partytur.
Nieuczciwe.
Nieautentyczne.
Jasne, można się zachwycać portretem Rembrandta. Ale to był fałszywy obraz, prawda? W ten sposób artysta widział temat. Gdyby Stefan był wrażliwy na sztukę wizualną, zamieniłby setkę dzieł holenderskich mistrzów na jedną fotografię Mathew Brady’ego. Franka Capry. Diane Arbus.
Pierwszych zapisów ludzkiego głosu dokonano w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, gdy francuski wynalazca Édouard-Léon Scott de Martinville stworzył fonoautograf, który nie rejestrował samego dźwięku, ale utrwalał go w formie graficznej przypominającej linie sejsmografu. (Stefan znał pogłoski, jakoby de Martinville zarejestrował głos Abrahama Lincolna; wszelkimi sposobami starał się ustalić, czy to prawda i gdzie go może znaleźć. Kiedy się dowiedział, że jednak nie, nigdy nie doszło do takiego nagrania, popadł w głębokie przygnębienie). Podobną gorycz wywołały w nim okoliczności towarzyszące wynalazkowi innego Francuza, Charles’a Crosa, który dwadzieścia lat później opracował „paleofon”; urządzenie umożliwiające rejestrowanie dźwięków, lecz żadnego nagrania nie znaleziono. Pierwszym aparatem, którego zapisy dźwiękowe przetrwały do obecnych czasów, był fonograf Edisona z tysiąc osiemset siedemdziesiątego ósmego roku. Stefan miał wszystkie nagrania, jakich dokonał.
Wiele by oddał, żeby fonografy wynaleziono dwa tysiące lat temu. Albo trzy lub cztery.
Dłońmi w rękawiczkach sprawdził stryczek, mocno go pociągnął – ale uważał, by nie rozedrzeć lateksu.
Na liście odtwarzania brzmiała seria poświstów. Odgłos noża przesuwanego po stalowej ostrzałce. Stefan przymknął oczy, by wsłuchać się w jedno ze swoich ulubionych nagrań. Jak wiele dźwięków, zapewne większość, można było usłyszeć na wiele sposobów. Zagrożenie, praca fachowca, czynność matki przygotowującej dzieciom kolację.
Po zakończeniu nagrania zdjął słuchawki i jeszcze raz wyjrzał przez okno.
Nie było świateł.
Nie było Artemidy.
Usiadł do nowego keyboardu Casio i zagrał. Świetnie znał tego walca, grał więc z pamięci raz, potem drugi. I jeszcze jeden. W połowie trzeciej wersji utworu zwolnił tempo, aż w końcu walc stopniał do jednego przedłużonego tonu d.
Stefan oderwał dłoń od klawiszy. Odtworzył nagranie i wysłuchał go z zadowoleniem.
Pora na sekcję rytmiczną.
To będzie łatwe, pomyślał, zaglądając do przylegającego do salonu maleńkiego pokoiku, gdzie bezwładnie jak szmaciana lalka leżał Ali Maziq, do niedawna mieszkaniec Trypolisu, stolicy Libii.
III
CZWARTEK, 23 WRZEŚNIA
AKWEDUKT
ROZDZIAŁ 13
Kwestura, czyli komenda Policji Państwowej w Neapolu przy Via Medina 75, to imponująca budowla w stylu faszystowskim. Krój liter układających się w napis QUESTURA rozpoznałby każdy uczący się łaciny („U” wyryto jako „V”), a architektoniczne detale budynku nawiązują do Rzymu (na przykład orły).
Spoglądając spod przymrużonych powiek na okazały gmach, Ercole Benelli przystanął przed wejściem i wygładził szary mundur, strzepując z niego odrobinę pyłu. Z mieszaniną radości i trwogi, od których waliło mu serce, wszedł do środka.
Podszedł do funkcjonariuszki administracyjnej.
– Pan Benelli? – spytała.
– Ee… hm, tak – zdziwił się, że go poznała. Zdziwił się i tym, że Rossi najwyraźniej nadal życzy sobie jego obecności.
Kobieta zlustrowała go z posępną miną i po sprawdzeniu dokumentów – dowodu osobistego