Fundacji Ekumenicznej, a ta przerobiła je na przytułek dla rosyjskich uchodźców będących w podeszłym wieku. Sześć lat później Lewin przenosi się z Hagi do Paryża. W biografiach Wdowy i Lewina doszło do drobnego zapętlenia losu. Po węgierskiej rewolucji 1956 roku Wdowa wraz z rodzicami znalazła się wśród dwóch tysięcy węgierskich uchodźców, dotarła do Holandii, skąd po śmierci rodziców udała się do Paryża, gdzie ona i Lewin się poznali. Chociaż Holendrzy byli miłymi i szczodrymi gospodarzami, Wdowa zapamiętała Holandię jako miejsce odrętwienia i oczekiwania, takie niby życie Śpiącej Królewny w szklanej trumnie. Ten sam proces odrętwienia opisywał Lewin, kiedy przebywał w Hongkongu, w hotelu dla uchodźców Peninsula, o czym opowiedział zresztą w powieści Hotel Peninsula, i czekał, aż los katapultuje go na drugą stronę świata. Ona, podobnie jak Lewin, i jak wielu emigrantów, rozwinęła w sobie szczególną wrażliwość na przestrzenie, miasta, pejzaże, nazwy ulic, hoteli, miejsca, tak jakby otoczenie, w którym się znaleźli, było tylko symboliczną sceną dla sił wyższych determinujących ludzkie życie.
– Dajmy na to Szwajcaria… – westchnęła trochę teatralnie Wdowa. – To najbardziej niebezpieczny kraj na tym globie! Szwajcarzy produkują najlepsze zegarki na świecie, chociaż w Szwajcarii nigdy nie wiadomo, która jest godzina, wskazówki się topią, zegarek na pani ręce się psuje. W tym małym kraju może pani utonąć jak w szklance wody, zgubić się tak immanentnie, że nikt pani nigdy nie znajdzie…
Wiedziałam, że opowieść o dalekowschodnich wędrówkach rosyjskiej emigracji ani w mediach, ani w kulturowej historiografii nie doczekała się nawet dziesiątej części uwagi poświęconej rosyjskiej diasporze w Europie Zachodniej i Ameryce, może dlatego, że ta emigracja była liczebnie mniejsza, bardziej skomplikowana (dla Europejczyków i Amerykanów) i niezrozumiała. Tak czy inaczej emigranckie opowieści o Rosjanach w Iranie, Indonezji, Chinach, w Harbinie i Szanghaju, Japonii, w Australii pozostały niedokończone, nieopowiedziane albo po prostu poza centrum uwagi. Sam Lewin był cynikiem, który nie wyrażał sympatii ani dla białych, ani dla czerwonych. Czasem tylko bronił własnej geobiografii, co można zrozumieć, ponieważ zbyt wiele energii i czasu poświęcił na ciągłe oswajanie, przyswajanie i opuszczanie miejsc, by mógł sobie pozwolić na luksus obojętności.
– Trywialność jest solą wszystkiego, trywialność jest wiatrem, który nakręca cały ten mechanizm, lelkem – kontynuowała Wdowa. – Wielcy ludzie sztuki przetrwali dzięki trywialności, bo samo dzieło najwyraźniej nie wystarcza. Bo tak prawdę mówiąc, z jakiego powodu jesteśmy tacy pewni, że van Gogh przetrwał dzięki swojemu geniuszowi, a jednocześnie lekceważymy ów szczegół – odcięte ucho? Dlaczego pamiętacie żyjących współczesnych artystów? Czy jest choćby jeden albo jedna wśród nich, którzy nie wywołali jakiegoś skandalu publicznego? Gdzie się podział ten zamknięty w sobie, skromny, nowoczesny artysta, pokażcie go! Wszyscy artyści są twórcami własnych mitów, tylko jednym się udaje zostać sławnymi, a innym nie. Jestem pewna, że Nabokov, zgodnie ze swoim psychogramem, należał do mitotwórców, a przy okazji sam sobie świadomie bądź nie budował pomnik…
– Jest pani pewna?
– Jeśli lepiej się zastanowić, to wszystko, co my odbieramy jako „dzieło artystyczne”, zawsze jest w jakiś sposób powiązane z cyrkiem, ze sztuką jarmarczną, najstarszą sztuką na świecie.
– Gdyby pani podała jakiś przykład, spróbowałabym zrozumieć, co pani chce powiedzieć…
– Dużo łatwiej znaleźć jasne przykłady w nowoczesnej sztuce wizualnej, w teatrze, w sztuce performansu niż w literaturze. Mam jednak najnowszy przykład: w ostatnim czasie rynek literacki pokochał grube powieści i wielu pisarzy jakby się ścigało, kto napisze grubszą. Wszyscy nagle są zafascynowani liczbą stron i automatycznie uznają te powieści za dobre…
– Wiele jest dobrych.
– Może. Ale początkowy zachwyt liczbą stron zbyt szybko stał się estetyczną kategorią wartościującą. Czy tylko taka powieść, która ma ponad tysiąc stron, to „prawdziwa” powieść? Do tego doszedł zachwyt wobec hiperproduktywnych autorów; potem okrutne obwieszczenie kreatywnej śmierci pisarzy, jeśli w ciągu roku lub dwóch lat nie zdołali wydać nowej książki. A jeszcze jurorzy nagród literackich! Wszystko to bliższe jest kategoriom wytrzymałości, siły i cyrkowej zręczności niż tradycyjnym kategoriom estetycznym. Albo na przykład proszę pomyśleć o tak zwanej literaturze eksperymentalnej. Dzisiaj przez eksperymentalną literaturę rozumiemy tematyczną dziwaczność, defekt, pewien rodzaj ułomności rękopisu literackiego, a nie pisarską umiejętność, koncept i wiedzę. Modernistyczna koncepcja literatury eksperymentalnej oczywiście różni się od dzisiejszej. Cyrkowymi odpowiednikami dzisiejszej literatury eksperymentalnej byłyby liliputy, wąsate kobiety, ludzie z gumy i temu podobne. Cyrkowa umiejętność to najstarszy „artystyczny” wzorzec, który wielu z nas wciąż jeszcze ma w kulturowej pamięci. Ponieważ akademicki arbitraż zanika, a istotne teorie sztuki są dzisiaj martwe, to jedynym kompasem wyznaczającym różnicę między artystycznymi i nieartystycznymi dziełami pozostaje to, co jest najbliższe praidei sztuki, czyli cyrkowa zręczność – podsumowała Wdowa.
– Wracamy, mówiąc metaforycznie, do sztuki jarmarcznej? – spytałam.
– Wydaje się, że tak. Proszę spojrzeć tylko na festiwale literackie, które w ostatnim czasie są najpopularniejszą formą literackiej zabawy. W każdym kraju europejskim ma pani dziesiątki takich międzynarodowych imprez rocznie. Te pieniądze można by wydać korzystniej, wszyscy to wiedzą, ale nikt się nie martwi. Dzisiejsze festiwale literackie nie różnią się wiele od średniowiecznych jarmarków, podczas których publika spacerowała od namiotu do namiotu, od połykacza ognia do żonglera. Pisarze dzisiaj nie zanudzają już publiczności czytaniem, oni „coś przedstawiają”. Publiczność, której zdolność recepcji wykształciły telewizja i internet, jest coraz bardziej niepiśmienna literacko, domaga się szybszej i jednoznacznej zabawy…
Wszystko, co powiedziała Wdowa, brzmiało przekonująco. Wypiłyśmy kawę i zjadłyśmy doskonałą neapolitańską sfogliatellę, ciasteczko z ricottą, z cienkiego ciasta uformowanego w kształt muszli, a potem wróciłyśmy do hotelu. Miałam wyjechać nazajutrz rano. Ale Wdowa zaproponowała, ożywiona:
– Dlaczego nie poprosi pani organizatorów, żeby przebukowali pani lot. Proszę zostać jeszcze dzień lub dwa, lelkecském. Ja nie mam żadnych obowiązków. Możemy razem zwiedzić miasto. Była pani już kiedyś wcześniej w Neapolu?
Miała rację. W Neapolu byłam po raz pierwszy w życiu i donikąd mi się nie śpieszyło. A jednak miałam wrażenie, że Wdowa chciała powiedzieć coś zupełnie innego.
7. Museo di Capodimonte
Serdecznym organizatorom udało się nie tylko zmienić datę lotu, ale też z drogiego hotelu, za który oni płacili, przenieśli mnie do taniego Bed & Breakfast, za który płaciłam ja. B&B znajdował się na Piazza Bellini. Byłam w samym sercu Neapolu, w Centro Storico, i miałam do dyspozycji półtora dnia.
Nazajutrz, po śniadaniu, pożegnałam się z organizatorką i współuczestnikami sympozjum i umówiłam z Wdową na spotkanie na Piazza Municipio. Stąd prowadziły trzy turystyczne trasy autobusowe po Neapolu: czerwona, Route A, Luoghi dell’Arte; fioletowa, Route B, Le vedute del Golfo; i zielona, Route C, San Martino. Wybrałyśmy trasę Luoghi dell’Arte, z możliwością przeskoczenia potem do autobusu, który jechał w przeciwną stronę, wybrzeżem zatoki neapolitańskiej, przez Chiaia.
Usiadłyśmy na piętrze autobusu z otwartym dachem. Dzień był pogodny, niebo niebieskie i Neapol otwierał się przed nami jak akordeon. Pittura pompeiana (malarstwo pompejańskie) spływała po fasadach, tu i tam sprane i znoszone, gdzieś popękane wybrzuszeniami, gdzie indziej lśniące i nowe… Wysiadłyśmy przy Museo di Capodimonte. Muzeum mieściło się w wielkim, mile chłodnym pałacu. Przespacerowałyśmy się trochę, obejrzałyśmy bez pośpiechu kilka skarbów, Tycjana, Caravaggia, Breughla, przystanęłyśmy przed zachwycającym Portretem kurtyzany