wonią drzew cytrusowych. A potem dodaje, że szczęście jest owocem tylko w pewnych krajach i jako roślina autochtoniczna nie może zakwitnąć gdzie indziej, w niewłaściwej glebie. Jestem pewna, że Flaubert myślał o Neapolu. Szczęście kwitnie w Neapolu, niczym czerwone neapolitańskie bugenwille. Nigdzie, poza Neapolem, nie widziałam takiego koloru… Jezu, jakby wyrastały z żył, a nie z ziemi!”
Zdziwiłam się. Estonce nie powiedziałam, czym się zajmuję. To niespodziewane odwołanie się do literatury zabrzmiało niczym brzęk kryształowego kieliszka. Patrzyłam na tę chudą, ubraną na zielono istotę, o dużych podkrążonych oczach, jakie miały aktorki w niemych filmach, i ustach koloru neapolitańskiej bugenwilli, i pomyślałam, że nigdy nie widziałam kogoś podobnego. W tym momencie pojawił się kierowca autokaru i idąc od stołu do stołu, krzyczał: „Amalfi, Amalfi coast, Amalfi!…”. Wstałam, podałam rękę Estończykowi z ogoloną głową, a potem jej.
„Ciao, bella”, rzuciłam głupio, bo nie wiedziałam, co innego mogłabym powiedzieć, i pośpieszyłam w stronę swojego autokaru.
4. Hakuna matata
Włoskie instytucje akademickie nie bez powodu zorganizowały seminarium poświęcone migracjom właśnie w Neapolu. Statystycy twierdzą, że liczba uchodźców we Włoszech osiągnęła „dopuszczalne” siedem procent, a na południu kraju „alarmujące” dwanaście. Włochy i Grecja stały się „drzwiami Europy”. Nie przebierając w środkach, ludzie napierali na te drzwi zewsząd: z Tunisu, Maroka, Somalii, Etiopii, Nigerii, Ruandy, Burundi, Burkina Faso; z byłej Jugosławii, Albanii, Polski, Rumunii; z Bangladeszu, Pakistanu, Chin…
Z gazet i ekranów telewizyjnych niemal codziennie wyciekały informacje o „incydentach”. O dziesiątkach uchodźców, którzy przed przybyciem na miejsce przeznaczenia udusili się pod pokładami starych rybackich łodzi; o łodziach, które tonęły przeładowane uchodźcami; o uchodźcach, którzy, zdarzało się, ginęli przy schodzeniu na ląd z powodu niekontrolowanych zachowań wymęczonego ludzkiego stada; o okrutnych przewoźnikach, którzy bogacili się na cudzym nieszczęściu; o rodzicach, którzy sprzedawali wszystko, co mieli, żeby swoim synom i córkom opłacić podróż do ziem obiecanych; o afrykańskich bandach, które znały doskonale trasy migracji i często porywały uchodźców, żądając od ich rodzin pieniędzy, a młode kobiety trzymały w niewoli seksualnej; o niewielkim procencie szczęśliwców, którzy żywi przybili do brzegu; o rozpaczy, którą czuli na lądzie… Z gazet i ekranów telewizyjnych codziennie wyciekały informacje o złym traktowaniu uchodźców na Lampedusie, a także w innych włoskich miejscowościach; uchodźcy twierdzili, że we Włoszech czują się jak w „otwartym więzieniu”, co nie było nieprawdą, bo udać się dalej z Włoch mogli donikąd. Inne państwa europejskie odmawiały ich przyjęcia, politycy igrali z nieszczęsnymi ludźmi, nikt nie wiedział, co robić. We włoskich obozach ludzie byli identyfikowani według numerów, a nie nazwisk, i to właśnie, między innymi, stanowiło smutną praktykę centrum przyjmującego uchodźców. Burmistrz Lampedusy pozwolił im schronić się w miejscowym muzeum, co rozgniewało lokalnych mieszkańców, i to była jedyna rzeczowa informacja. Dokumentarne sceny filmowe, pokazujące „antynarkomańskie patrole”, które krążą nocami po małych miasteczkach na południu Włoch, niby to pomagając policji w walce z kryminalistami, przypominały o nie tak dawnej faszystowskiej przeszłości, wywoływały niepokój i strach przed możliwością jej powtórzenia w niedalekiej przyszłości. Włosi wyrażali też przed kamerami prawdziwe poruszenie, troskę o swoje córki, nazywali kolorowych migrantów „paskudnymi mordami”, wyrażali się o nich z pogardą („Niektórzy tak naprawdę chcą mieć bmw, a inni mercedesa!”) i wspierali formowanie oddziałów Gwardii Narodowej. Rozwścieczeni mieszkańcy Lampedusy (dokąd napłynęła ogromna liczba uchodźców po „afrykańskiej wiośnie”) mówili o „inwazji” migrantów; o tym, że należy ją powstrzymać wszelkimi środkami (Execute these invaders, every last of them); o zagrożeniach dla turystyki, z której żyją. I rzeczywiście, wielu turystów odwoływało swój wypoczynek na Lampedusie. Ludzie, którzy uciekli ze swoich krajów, znaleźli się w „europejskim piekle”; nikt nie proponował rozwiązań godnych zastosowania, ani współczucia, ani pracy, ani czegokolwiek innego. Ci ludzie ruszyli „w drogę na epicką skalę” (jak pisali poetycko nastrojeni dziennikarze), a czekało na nich to samo, co zostawili w domu: nędza, bezsilność, więzienie.
Język był doskonałym wskaźnikiem pokazującym stosunek do uchodźców. Im stawał się delikatniejszy, tym stosunek do „przybyszy” – gorszy. Europejska biurokracja męczyła się z określeniami – wygnańcy, emigranci, imigranci, azylanci, uchodźcy – by w końcu zdecydować się na migrantów, sugerując w ten sposób, że chodzi o mobilną siłę roboczą, która w naszym globalnym świecie wedle własnej woli wybiera sobie miejsce docelowe, geograficznie, kulturowo, klimatycznie i finansowo najbardziej odpowiednie do podjęcia pracy tymczasowej. Na własne życzenie, powtórzmy. Język dziennikarzy potrafił być bezczelnie cyniczny (dehydrated migrants!), chociaż wydawało się, że jest inaczej. Podobnie niepewny był język autorytetów (socjologów, historyków, politologów). To dzięki ich wypowiedziom ja sama znalazłam się w kategorii hyphenated identities, hybrid selves, i temu podobnych. Język, który stosował zasady niby to politycznej poprawności i uprzejmości – deklaratywnie przeciwstawiał się językowi prymitywnego faszyzmu – w efekcie tylko poszerzał językowy repertuar dyskryminacji. Stosunek do Cyganów w Europie nie stał się ani trochę lepszy, odkąd większość ludzi przyswoiła sobie politycznie poprawny termin Romowie. Przedtem Cyganie, dzisiaj Romowie, oni i tak dalej służyli do tego, by większość nie-cygańska czuła się lepiej.
Podczas konferencji panele dyskusyjne odbywały się w kilku miejscach w mieście i poza nim, tak więc uczestniczenie w nich wymagało wysiłku fizycznego, a organizatorzy nie chcieli zawracać sobie głowy naszą garstką i przerzucać nas na rozmaite dyskusje, w których nasz udział i tak nie był przewidziany. Byłam zaskoczona, kiedy w programie zobaczyłam, że mam wystąpić z wdową po znanym literackim emigrancie. Przed nami było jeszcze kilkoro kolegów, więc pełna dobrej woli i solidarności usiadłam w przerażająco pustej sali w przepięknym kompleksie IBC, Instituto Benedetto Croce.
W filmie Ulricha Seidla Raj: Miłość jest taka scena, rozgrywająca się w półpustej restauracji hotelowej, w turystycznym kurorcie gdzieś w Kenii. W sali siedzą dwie, może trzy Niemki w średnim wieku i jakiś mężczyzna, który drzemie, a przygrywa im apatyczny zespół, ubrany niby to w lokalne stroje, w długie halje i czapki uszyte z płótna z czarno-białym zebrzastym wzorem. „Zebry” od niechcenia wykonują piosenkę Hakuna matata z popularnego filmu rysunkowego i musicalu Król Lew. W filmie miejscowi Kenijczycy i tak nazbyt często używają tej frazy.
Wielu turystów, wracając do domów z wakacji w byłej Jugosławii, zabrało ze sobą frazę „Nema problema” (Nie ma problemu). Słyszałam ją niezliczoną ilość razy, od Niemców, Anglików, Włochów, więc mogło się wydawać, że „Nema problema” to jedyne, co cudzoziemcy zapamiętają z Jugosławii i o Jugosławii. Po „hakuna matata” (dosłownie: brak problemów) przyszło mi do głowy, że tylko podobne do siebie kraje tworzą podobne zbitki językowe, którymi zadowalają turystów, oferując im przy okazji usługi symbolizujące „prawdziwe życie” w odróżnieniu od życia na niby, którym żyją cudzoziemcy pozbawieni wyobraźni.
Na scenie występował młody Chińczyk, który zakotwiczył się we Włoszech, udało mu się wydać dwa tomiki wierszy i teraz służy jako przykład udanej integracji emigrantów chińskich z włoskim społeczeństwem. Zapowiedziana została także pewna Albanka, ale niedawno dostała ważną włoską nagrodę literacką, dzięki czemu, jak przypuszczam, przeskoczyła poziom udzielania się w takich spotkaniach. Tymczasem na seminarium była piękna pisarka urodzona w którymś z karaibskich państewek, która przyleciała do Neapolu z Nowego Jorku. Zjawili się też berliński Turek i amsterdamski Arab, podobny do podstarzałego Omara Sharifa, i jakiś siwy Afrykańczyk, któremu organizatorzy okazywali największe zainteresowanie, po prostu dlatego, że był chodzącym uosobieniem najbardziej palącego problemu: afrykańscy