jaśniejszą, ale zrozumiałam najważniejsze: że spotkanie z organizatorami czeka nas dopiero nazajutrz wieczorem. Zanim dałam nurka w doskonale czystą i chłodną pościel (ach, te błogosławione Włoszki!), wykonałam telefon do recepcji i zgłosiłam się na całodzienną wycieczkę „Pompei & Amalfi Coast”.
Spałam, czasami się budząc, aż do rana, jakbym wylądowała na Księżycu, a nie w Neapolu. Przeżuwałam sen jak watę cukrową, obgryzłam go jak pies plastikową kość. W pewnej chwili się zakrztusiłam, obudziłam, przepłukałam gardło i głębokimi wdechami łapczywie wciągałam sen jak tlen.
Rano długo stałam pod prysznicem, a potem ubrałam się i zeszłam na śniadanie. Po drodze omiatałam spojrzeniem gości hotelu, zgadując, który z nich mógłby być moim „kolegą”. Najbardziej znaną wśród nas była wdowa po słynnym na całym świecie pisarzu, emigrancie, który dawno umarł, ale dopiero ostatnio zaczęło się o nim mówić jak o wielkim literacie. Tymczasem w holu nie było ani jednej kobiety, która pasowałaby do mojego wyobrażenia o wdowie po wielkim pisarzu. Wkrótce przyjechał minibus i ochoczo przyłączyłam się do niewielkiej grupy turystów.
3. Pompei & Amalfi Coast
W Pompejach wysadzili nas z autobusu i kazali czekać. Dziesiątki, dziesiątki ludzi czekały cierpliwie na przewodników. W pobliżu było kilka kafejek, wielu sprzedawców plastikowych butelek z wodą, kapeluszy i czapek (chroniących przed słońcem), stoisk i lad z pamiątkami. Kilku statystów przebranych za rzymskich wojowników spacerowało wokół, na wypadek gdyby turyści chcieli się z nimi fotografować. A potem, w miarę upływu czasu, uformowały się grupy i każda miała przewodnika. Przewodnicy starali się być widoczni, więc uzbroili się w podniesione parasolki, chorągiewki i temu podobne znaki. Ja stawiłam się pod wybranym przeze mnie znakiem, u boku turystów z mojej grupy, młodej Estonki i jej męża, bo nie można jej było po prostu przeoczyć – ubranej w krzykliwie zielone spodnie, zieloną bluzkę, bladozielony żakiet, z włosami czarnymi niczym pióra wrony, spłoszonym, mrocznym spojrzeniem, które jakby zdarła z twarzy odtwórczyń tragedii niemego kina, i pełnymi ustami pomalowanymi krzykliwie czerwoną szminką.
Nasza przewodniczka też była aktywną młodą kobietą, która odnosiła sukcesy w gatunku ekokatastrofy. „Pompeje zostały zbudowane jak Nowy Jork”, powiedziała, rysując w powietrzu czerwono pomalowanym paznokciem mapę Manhattanu i wskazując ulice Pompei, które mieliśmy przed nosem. Wypowiadała słowo „na górze”, up, z otwartą głoską „a” i rozciągniętym „p” (appppp), przy okazji wydymając usta, powiększone przynajmniej o jedną trzecią dzięki użyciu szminki. Opowiadając o przepadłej na zawsze pompejańskiej codzienności, jakby to była jej intymna przeszłość, całkowicie nas oczarowała. A kiedy zwróciła nam uwagę na penisa wyrytego w kostce kamiennej, z której zbudowana była droga – marker, który niecierpliwym marynarzom pokazywał, gdzie jest pompejańska czerwona dzielnica – mężczyźni z naszej grupy wydali z siebie zdziecinniały rechot. Śmiali się cicho, ochryple jak stare zgredy, półgłosem, mając poważne, milczące wsparcie kobiet, które niczym strażnicy wojskowi stały przy mężach, chwyciwszy ich cichcem pod rękę albo łagodnie się do nich przytulając. To zbiorowe męskie zadowolenie, wywołane przez spojrzenie na mający ze dwadzieścia stuleci symbol męskości, było komiczne, tym bardziej że chodziło na ogół o podstarzałych mężczyzn. Zbiorowa zmiana w zachowaniu kobiet towarzysząca spojrzeniom na penisa wyrzeźbionego w kamieniu była niemal jednogłośna. Kiedy rzuciłam w stronę Estonki coś w stylu, że chyba tylko rzeczy niepewne – na które kobieta nie może na serio liczyć – potrzebują pomników w kamieniu, ona puściła mój komentarz mimo uszu i instynktownie chwyciła męża pod rękę.
Neapolitanka w dramatycznych słowach wyczarowywała katastrofę, która się wydarzyła przed dwoma tysiącami lat; porównywała Wezuwiusza do szybkowaru (presssurrre cookerrr), wypowiadała słowo eruption (errrupszooon), wywracając oczami ocienionymi gęstymi firankami rzęs, tak że mężczyźni, których czoła paliło mocne południowe słońce, teraz już rechotali, słysząc słowo eruption. Dziewczyna prowokowała naszą słabnącą uwagę powtarzaną często frazą „Can you imagine…”, jak też informacją, że Pompeje zostały przysypane dwudziestoma tonami popiołu wulkanicznego. Nie wiem, skąd wzięła tę informację, ale powtórzyła ją co najmniej pięć razy.
Nasza przewodniczka obficie posiłkowała się książką Pompei reconstructed, cały czas pokazując nam, jak poszczególne miejsca wyglądały dawniej. Wszyscy, oczywiście, polecieliśmy dowiedzieć się, gdzie możemy kupić książkę.
Sądząc z reakcji zebranych, książka trafiała w nasz bardzo wrażliwy mentalnie punkt przed i po (before–after). Była zabawką total makeover i skutecznie wyczarowywała obraz życia w Pompejach przed erupcją. Fotografie zamieszczone w książce, ogołocone z turystów, ale też Pompeje, po których turyści pełzali setkami, włączając w to także nas, wyglądały nieporównanie lepiej niż rekonstrukcje rysowane w manierze high detail, typową dla klasycznych komiksów. Szkice pożerały wyobraźnię z prędkością termitów, nie zostawiając za sobą dosłownie nic.
Wydaje mi się, że podświadoma atrakcyjność turystyczna Pompei sprowadza się do mętnej pamięci o dziecięcej zabawie, która w moich czasach nazywała się zabawą w słup soli, albo jakoś tak, w której „wodzirej” dyktował bawiącym się, kiedy muszą „skamienieć” jak słup soli i trwać w pozycji, w której dopadła ich komenda. Kto się poruszył, odpadał z zabawy. Zwęglenie codziennego życia, zatrzymanego w momencie erupcji, wywoływało to samo dziecinne podniecenie. Pompeje były niczym słodki sen o własnym pogrzebie, który śnimy beztrosko, wiedząc, że my naprawdę nie jesteśmy martwi.
Kiedy tak obserwowałam ludzi, którzy z butelkami wody w rękach, z laskami, w kapelusikach i okularach przeciwsłonecznych posłusznie wlekli się za przewodnikami, i przypominałam sobie niekontrolowany rechot mężczyzn na widok penisa w formie asymetrycznej koniczyny wyrzeźbionej w kostce kamienia, dopadł mnie niespodziewany atak mizantropii. Jakieś piętnaście minut później zaprowadzą nas do wielkiej sali, będącej kiedyś stołówką robotniczą, tyle że teraz nazywać się będzie „restauracją”. A tam żwawi kelnerzy wepchną nam paskudne spaghetti, podgniłą sałatę i wleją wino o smaku octu; podstarzały śpiewak z gitarą pośpiesznie wykona kilka canzone Neapolitana, bo na zewnątrz będą już niecierpliwie czekać nowe grupy. Patrząc na ten ludzki cyrk, z oszalałymi kelnerami, którzy padali z nóg z powodu tempa; na mnóstwo talerzy, które płynęły nad głowami ludzi; widząc to dobrowolne poniżenie, które sami zmieniliśmy w płatne prawo do poniżenia; czując panikę, która wyleje się ze stołówki i ustąpi miejsca kolejnej panice – zapragnęłam nagle, żeby Wielki Wezuwiusz wpadł w gniew, żeby wypluł lawę, która nas zwęgli i przykryje dwudziestoma tonami popiołu wulkanicznego…
„Życie jest takie krótkie”, mówi zapłakana Ingrid Bergman, odwiedzając Pompeje w filmie Podróż do Włoch. Turystyczne wycieczki organizowane są tak, jakby miały antycypować napady mizantropii. Jakby istniały po to, by dorośli zmęczyli się jak dzieci, posłusznie wydziobali wszystko, co im się włoży na talerz, i na koniec zmęczeni zasnęli. Mój napad mizantropii szybko zgasiło piękno, to, które już widzieliśmy, pompejańskie, i to, które będzie nas opłakiwać przez okna autobusu w drodze do Amalfi. U naszych stóp migotać będzie morze, w oddali zobaczymy wiecznie „ciężarną” wyspę Capri, potem urocze Praiano, Positano, Wyspy Syrenie, Isola di Nureyev, magiczne Amalfi… Od czasu do czasu będziemy wysiadać z autokaru i wdychać powietrze z zapachem pomarańczy, cytryn i soli, a połyskliwy błękit morza i nieba muskał nas będzie niczym jedwab…
W „restauracji”, wielkiej jak hala sportowa, zajęliśmy długie, drewniane ławy. Na przeciwko mnie siedziała para Estończyków. Kobieta gorliwie pomagała kelnerom rozdawać talerze ze spaghetti, przesuwając je dalej. Była zwinna, jakby przez całe życie spędzała wakacje na obozach harcerskich. Wraz z mężem jechali dalej, pod Wezuwiusza, a ja do Amalfi. Estonka była właścicielką modnego butiku w Tallinie. Pokazałam jej ulotkę reklamową z programem