Podczas naszej żywej rozmowy nie ukrywał: w ojczyźnie ożenił się z młodą kobietą, ma dwoje małych dzieci, zachodnioeuropejskie trasy uchodźstwa już się wyczerpały, szczodrość donatorów, kimkolwiek by byli, wyschła, i jeśli coś jeszcze skapnie, to tylko z miejscowych źródeł. Prawdą jest, że powrót miał ułatwiony: w kraju ojczystym nagle stał się kimś ważnym. Nagrody Nobla wprawdzie nie dostał, ale jego rodacy z jakiegoś powodu zaczęli mu okazywać szacunek. „Na zewnątrz” zaledwie jeden z tysiąca emigrantów mających podobne losy, ale w kraju – potencjalny ojciec afrykańskiej non-fiction narrative albo czegoś podobnego. Szarpie więc druty swojej etnicznej i rasowej przynależności, ale ja muszę pamiętać, że w jego kraju jest wielu niepiśmiennych, a więc funkcja literatury też jest zupełnie inna. A skoro już o tym mowa, to te „etniczne i rasowe szarpidruty”, niezależnie od tego, czy w to wierzę, wydają jedyne dźwięki, które wszyscy słyszą i rozumieją, i ci w jego domu, i Europejczycy, którzy go zapraszają.
„Czasy internacjonalizmu i kosmopolityzmu minęły. Kropka”, wypalił ironiczny starzec, a potem, jakby się przestraszył tego, co powiedział, zaczął obracać swoją politycznie poprawną mantrę o tym, jak dobre są kraje europejskie: „Holandia jest dobra i Francja jest dobra, Anglia jest dobra i Włochy są dobre, Szwecja jest dobra i Finlandia też jest dobra…”.
Wszyscy przypominaliśmy grupę bohaterów z filmu Ulricha Seidla; mieliśmy na sobie mniej lub bardziej krzykliwe „płachty” z niby to etnicznymi i rasowymi wzorami, i wszyscy bezwolnie wykonywaliśmy jeden numer, który znaliśmy: Hakuna matata. Nema problema. Na współczucie było za późno. Serca ludzi tymczasem osłabły. Wszyscy straciliśmy swój okręt, wszyscy płyniemy, jak potrafimy, jedni z kołem ratunkowym, inni bez, i to jest jedyna różnica. To nasze nowoczesne czasy – czasy na przeżycie. Życie stało się luksusem, literatura tym bardziej, tyle że o tym uczestników seminarium nikt nie poinformował. Dlatego byli przekonani, że pusta sala to wyjątek, a nie zasada. Uznali, że w telewizji pokazują pewnie jakiś ważny mecz piłki nożnej. I właśnie to, przepraszając, potwierdzili organizatorzy.
5. Wdowa
Ale nasza sala była pełna! Wdowa i ja poznałyśmy się przy stole na scenie, gdzie serdecznie uścisnęłyśmy sobie dłonie. Moderatorka nas przedstawiła i oddała nam głos. Wdowa rozłożyła pawi ogon, jakby wyskoczyła z adaptacji klasycznej powieści angielskiej w BBC, taka bardziej seksowna wersja Maggie Smith. Miała gęste siwe włosy zaplecione w gruby krótki warkocz, opadający z tyłu głowy jak u nieśmiałej uczennicy. Z zebranych mocno włosów we wszystkich właściwych miejscach koło ucha wysuwały się loczki, co czyniło jej twarz łagodniejszą, a zmarszczki mniej ostrymi. Tak, miała zmarszczki, w końcu skończyła osiemdziesiątkę; i trochę krzywe zęby, ale wciąż jeszcze swoje i chyba bez żadnych ubytków. Jej twarz sprawiała wrażenie wypielęgnowanej, bez śladów szminki, jeśli nie liczyć dyskretnych pociągnięć cieni na powiekach. Dłonie miała kościste, pomarszczone, pokryte starczymi plamami, i ogorzałe, jak u kogoś, kto zajmuje się ogrodem. Trzymała się z gracją, a jej plecy, wziąwszy pod uwagę wiek wdowy, były zaskakująco wyprostowane. Miała nos łagodnie haczykowaty, oczy barwy miodu, trochę skośne. Ubrana w czarną lnianą sukienkę, na nogach czarne płócienne espadryle. Nosiła naszyjnik zrobiony ze sznurka i wisiorka z polakierowanego czarnego drewna, z jakimś symbolem, który przypominał te z afrykańskich amuletów. Miała serdeczny uśmiech i nie szczędziła go nikomu.
Mówiła pierwsza, przyjemnym głosem, skromnie, o zupełnie zwykłych sprawach; jak to ona i Lewin żyli w latach sześćdziesiątych w Paryżu. Wdowa była szczera, a przynajmniej takie robiła wrażenie. Swojej roli w życiu Lewina nie przypisywała większego znaczenia, podkreśliła, że byli razem zaledwie trzy lata i pobrali się tuż przed jego śmiercią, z powodów praktycznych. Powiedziała, że nie może mówić o wcześniejszym życiu Lewina, gdyż on sam nie był w stanie jej czegokolwiek opowiedzieć, jeśli wcześniej „nie poddał tego obróbce literackiej”, a to znaczy, że tak zwane fragmenty autobiograficzne mogły być, i najczęściej były, faktograficznie raczej niepewne. Lewin nie uważał, że zasługuje na szczególne uznanie tylko dlatego że, w odróżnieniu od innych ludzi, życie wyrzucało go na wiele brzegów, choć jednocześnie to swoje „geograficzne i kulturowe szczęście” cenił jak wygraną na loterii. Był jednak przekonany, że jako pisarz zasługuje na więcej uznania. Wdowa mówiła o szczegółach wspólnego życia; o biedzie, o tym, jak to w piwnicy domu, w którym wynajęli mieszkanie, znalazła dwie zapomniane przez kogoś skrzynki z konserwami. Była to paczka norweska, kto wie, jak wylądowała w paryskiej piwnicy, mleko kondensowane i – mięso renifera! Prawdziwe bogactwo, wygrana na loterii. Nigdy wcześniej i nigdy później nie jadła mięsa renifera. „Lata spędzone z Lewinem pamiętam jako lata głodu”, powiedziała. Lewin był zbyt chory, żeby udać się gdzieś indziej, a ona nie miała dokąd wracać. W krótkim czasie straciła oboje rodziców. Tak więc Lewin, chcąc nie chcąc, stał się jej nowym „domem”. Każdy wygnaniec pragnie mieć jakiś dom. Lewin był fundamentem jej symbolicznego domu, i ten dom, po jego śmierci, budowała dalej sama, dodała skromnie.
Kiedy przyszedł czas na mnie, „wymądrzałam się” na temat wygnania, co się okazało zawstydzająco głupie. Więcej sympatii wzbudziłaby żartobliwa opowieść o urzędnikach służb paszportowych, niż nieprzekonujące rozwijanie tezy o dynamice literatury, o inkluzywności i ekskluzywności środowisk kulturalnych (tylko wielkie kultury są inkluzywne, i dlatego są wielkie. I tylko małe kultury są ekskluzywne, dlatego też pozostają małymi). Wszystko, co mówiłam, pozostawiło publiczność obojętną.
Nigdy w życiu nie czułam się bardziej niewidoczna niż podczas wystąpienia z Wdową. Po wszystkim dziennikarze i kilka kamer telewizyjnych otoczyło Wdowę; nikt nie kupił mojej książki, która właśnie ukazała się po włosku, ale kupowali Lewina; nikt nie czuł potrzeby, żeby do mnie podejść i powiedzieć jakieś miłe słowo. Wszyscy czekali w kolejce, by porozmawiać z Wdową. Moja obecność okazała się zbyteczna.
Moderatorka i ja wyszłyśmy do ogrodu IBC i czekałyśmy, aż Wdowa zakończy spotkanie z dziennikarzami i publicznością.
– Mam nadzieję, że z mojej strony wszystko było w porządku? – spytała moderatorka, jakby się tłumaczyła z powodu mojej bardziej niż oczywistej klęski.
– Tak, była pani świetna – odparłam.
– Jestem historyczką, zajmuję się europejskimi migracjami w średniowieczu. O literaturze nie wiem zbyt wiele…
– To one były? Chodzi mi o migracje.
– Zawsze były – powiedziała historyczka. – Neapolitańczycy rozjeżdżali się we wszystkich kierunkach, a do Neapolu ludzie przybywali zewsząd… Rzymianie, Goci, Longobardowie, Bizantyjczycy, Normanowie, Saraceni, Hiszpanie, Francuzi, Austriacy, Niemcy… Ten region od najdawniejszych czasów zasiedlali Żydzi, przybywając tu najpierw jako niewolnicy. W katakumbach Neapolu można znaleźć pozostałości synagog. Niektóre miasta, jak Kapua, były „żydowskie”… Później bogatsze rodziny przeniosły się na północ Włoch… W siedemnastym wieku sprowadzono dziesiątki tysięcy niewolników z Afryki. A dzisiaj w biednych dzielnicach Neapolu żyją Chińczycy… – zakończyła, jakby sama nie wierzyła w to, co przed chwilą powiedziała.
W ogrodzie zjawiła się Wdowa, żegnając się z oczarowanymi gośćmi spotkania literackiego, i ruszyła w naszą stronę.
– Chodźmy się napić – zaproponowała wesoło.
Historyczka przeprosiła, czekał ją kolejny panel, a ja, zaszczycona zaproszeniem, natychmiast się zgodziłam.
6. Gran Caffè Gambrinus
Wdowa i ja poszłyśmy spacerkiem od Instituto Benedetto Croce do Piazza del Gesù Nuovo.
– Tu weźmiemy taksówkę… – powiedziała. – Pamięta pani Małżeństwo po włosku, stary film De Siki, z Sophią Loren i Marcellem Mastroiannim?
– Dlaczego pani pyta?
– Dlatego