głowę pod ostrze piły. Rozległ się trzask pękającej kości i twarz Katie zalała tryskająca krew.
Gwałtownie się przebudziła. Paul wciąż chrapał, a w okna sypialni uderzały krople deszczu. Odczekała kilka minut, po czym poszła do kuchni, żeby napić się wody gazowanej Ballygowan. Popatrzyła na swoje odbicie w ciemnej okiennej szybie i napiła się prosto z butelki. Znów wpatrywała się w nią dziewczyna z mrocznej baśni.
Musisz zrobić sobie przerwę, pomyślała. Nie mieli z Paulem chwili wytchnienia od lutego, kiedy to wykupili tani dziesięciodniowy pobyt na Lanzarote i przez dziewięć dni padał deszcz. A może potrzebowała przerwy zupełnie innego rodzaju? Całkowitego oderwania się od dotychczasowego życia? Przerwy od bólu i przemocy, od wyłamywania drzwi i wdzierania się do wilgotnych mieszkań? Czy nie potrzebowała spokoju, żeby wreszcie pozbyć się poczucia winy z powodu Seamusa?
Na razie nie potrafiła jednak odsunąć od siebie nawet obrazu jedenastu czaszek ułożonych jedna obok drugiej, rzędem, wzdłuż wykopu, w którym znajdowała się reszta kości. I nie potrafiła zapomnieć małych szmacianych lalek dyndających na sznurku i przywiązanych do kości udowych. Jedenaścioro ludzi zasługujących na sprawiedliwość. Katie przez moment myślała o Bogu i poprosiła go, aby ci ludzie, którzy przecież zmarli już dawno temu, mieli łagodną śmierć.
Rozdział 5
Środa była chłodniejsza, ale o wiele bardziej pogodna. Jadąc do miasta, Katie musiała włożyć okulary przeciwsłoneczne. Mokre drogi srebrzyły się w słońcu wczesnego poranka, a Lee lśniła, jakby jej korytem nie płynęła woda, lecz rzeka potłuczonego szkła.
Katie wybrała trasę wzdłuż wybrzeża i obserwowała przycumowane czerwono-białe tankowce, barki do przewożenia bydła, zauważyła nawet trzymasztowy niemiecki kliper szkoleniowy. Przed wielkim wiktoriańskim budynkiem urzędu celnego rzeka dzieliła się na dwie części, dlatego centrum miasta położone było na wyspie szerokiej na jakieś półtora i długiej na trzy kilometry. Ze stałym lądem łączyło je kilkanaście mostów i mostków przechodzących w wąskie, kręte uliczki i ukryte zaułki.
Budynki wzdłuż rzeki pomalowane były na zielono, pomarańczowo i niebiesko, co nadawało Cork wygląd raczej duńskiego miasteczka niż późnowiktoriańskiego miasta zbudowanego przez Anglików.
Katie minęła ratusz i skręciła na południe, w Anglesea Street. Stał tam nowoczesny betonowy blok, w którym mieściła się komenda Gardy. Wysiadając z samochodu, zobaczyła siedem wron usadowionych na szczycie płotu z drutu kolczastego, który okalał parking na tyłach budynku. Nie poruszyły się nawet wtedy, gdy przeszła blisko nich. Ich pióra mierzwił przenikliwy poranny wiatr.
Przypomniała sobie opowieść jednej z sióstr w klasztorze Matki Boskiej w Lourdes. Kiedyś wrony były białe, jednak kiedy Noe wypuścił jedną z nich z arki, żeby poszukała lądu, nigdy już nie wróciła. Dlatego Bóg usmolił jej pióra, żeby odtąd była tak czarna jak szatan.
Z automatu na końcu korytarza Katie wzięła kubek cappuccino i ruszyła do swojego gabinetu. Przed drzwiami czekał już na nią, stojąc w kłębach dymu papierosowego, sierżant Jimmy O’Rourke.
– Dostaliśmy z samego rana e-maila z biura doktora Reidy’ego. Pojadę na lotnisko, żeby go odebrać. Przylatuje o jedenastej trzydzieści.
– Nie musisz. Sama po niego pojadę.
– Patrick położył na pani biurku listę zaginionych. Kazałem Dockery’emu i O’Donovanowi obdzwonić wszystkie farmy dookoła posiadłości Meaghera. Ale dotarła do mnie wiadomość, która może się okazać interesująca. Wieczorem zatelefonowałem do obozowiska w Hollyhill. Jeden z Wędrowców wspomniał, że niedaleko Cork widziano Tómasa Ó Conailla i kogoś z jego rodziny.
– Ó Conailla? Tego diabła? Myślałam, że on jest w Donegal.
– Tak, był tam z rodziną, przynajmniej do połowy sierpnia. Nieważne, gdziekolwiek teraz jest, znajdę go.
– Dzięki, Jimmy.
Katie usiadła za biurkiem, zapisała w notesie Tómas Ó Conaill i trzykrotnie podkreśliła to imię i nazwisko. Dwa lata temu aresztowała go za brutalny napad na ciężarną dziewczynę w Mallow. Uderzał ją dłutem i ciężko poranił, nikt jednak nie chciał wtedy przeciwko niemu zeznawać, nawet jego ofiara. Inteligentny, miał w sobie coś charyzmatycznego, a jednocześnie był socjopatą. Wyrabiał Wędrowcom opinię, na jaką z pewnością nie zasługiwali. Posługiwał się ich żargonem i korzystał z otaczającej ich aury tajemniczości dla ukrywania przed wymiarem sprawiedliwości swych przestępstw.
Tómas Ó Conaill. Jeśli w ogóle żył na świecie ktokolwiek zdolny do zamordowania i poćwiartowania jedenastu ludzi, to z pewnością on był kimś takim.
Sącząc cappuccino, Katie popatrzyła przez okno w kierunku nowego wielopiętrowego parkingu zbudowanego tuż za płotem ogradzającym tereny Gardy. Na samej górze ujrzała kilkanaście wron, siedzących jedna przy drugiej.
Wstała i podeszła do okna. Nigdy nie brała na serio przesądów, chociaż też nie przechodziła pod drabiną. Wrony na dachu parkingu utwierdzały ją jednak w przekonaniu, że wkrótce wydarzy się coś strasznego.
Znów usiadła. Na biurku obok komputera stała oprawiona w ramkę fotografia przedstawiająca ją i Paula w dniu ślubu, siedem lat temu. Nigdy dotąd nie zauważyła, że jego prawe oko spogląda w innym kierunku niż lewe.
* * *
O siódmej trzydzieści pięć usłyszała stukanie do otwartych drzwi gabinetu i do środka wszedł komendant, nadkomisarz Dermot O’Driscoll, w najlepsze zajadający tosta. Był potężnie zbudowanym, wysokim mężczyzną. Na czoło opadała mu grzywka siwych włosów, a jego różowoszara twarz przypominała barwą peklowaną wołowinę. Spomiędzy guzików koszuli wylewał się biały owłosiony brzuch. Komendant usiadł na krześle naprzeciwko niej.
– No, Kathleen, jak idzie robota? – spytał. – Chyba zdajesz sobie sprawę, że oczy świata zwrócone są na nas.
– Tak, oglądałam pierwsze wiadomości Sky News, ale przed wynikami analiz doktora Reidy’ego…
– Dobra, dobra. Wiadomo, że media zawsze polują na świeże informacje. Miałem już dzisiaj dwa telefony z Dublina z żądaniem, żeby na bieżąco przekazywać raporty o postępach w śledztwie.
– Damy sobie radę bez pomocy ważniaków z Dublina – powiedziała Katie trochę ostrzejszym tonem. – Mamy odpowiednich ludzi i dysponujemy wystarczającymi środkami technicznymi. Uważam jednak, że sprawa jest skomplikowana, i nie mam zamiaru pochopnie wygłaszać jakichś teorii tylko na użytek mediów.
– Na czym stoimy?
Wyciągnęła teczkę, którą przekazał jej detektyw O’Sullivan.
– W ciągu ostatnich dziesięciu lat – zaczęła – w północnej części hrabstwa Cork zaginęło bez śladu ponad sto pięćdziesiąt osób, nigdy jednak nie więcej niż trzy naraz. Trzy osoby jednocześnie zniknęły w dziewięćdziesiątym siódmym w okolicach Fermoy. Nawet gdy zaginęło jedenaście osób w krótkich odstępach czasu, nie stwierdzono pomiędzy nimi żadnych powiązań ani podobieństw. Latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku czterdziestopięcioletni mężczyzna z Waterford zniknął nagle z mostu nad rzeką Bride, niedaleko Bridebridge. Następnego dnia z przyczepy kempingowej rodziców w Shanballymore zniknęła trzynastoletnia dziewczynka, Angielka. Tego samego dnia wieczorem do rodzinnego domu w Castletownroche nie powrócił trzydziestotrzyletni elektryk. W ciągu następnych trzech dni zaginęło jeszcze osiem osób. Razem daje to jedenaście. Ci ludzie nie mieli jednak ze sobą nic wspólnego. Byli różnej płci, różnili się wyglądem, wiekiem, stopniem zamożności, znikali