włosy pióra czuciowe. Niektóre wykształciły też pióra, które pełnią jakieś szczególne funkcje praktyczne, na przykład wytwarzają dźwięki, albo ozdobne. Być może najbardziej niewiarygodne formy tych ostatnich możemy podziwiać u pawi, ich kuzynów, różnych bażantów, oraz u ptaków rajskich.
[17] Inżynierowie studiują tę technologię z myślą o wykorzystaniu jej między innymi w wojskowości oraz przy produkcji wiatraków.
[18] Gruczoły kuprowe są powszechne w gromadzie ptaków. Nie mają ich tylko kiwi, kazuary, strusie i ich kuzyni emu oraz nandu, madagaskarniki, paszczaki, dropie, dzięcioły, gołębie i papugi amazonki, których skóra wytwarza specjalny puder. Oleje i kremy, które produkują gruczoły kuprowe, różnią się składem w zależności od gatunku, wieku, płci, kondycji lub sezonu. U różnych gatunków mogą zawierać między innymi substancje bakteriobójcze, witaminy czy barwniki. Flaming różowy, na przykład, na otwarcie sezonu godowego dosłownie maluje swoje pióra własnym kremem kuprowym! Przypuszcza się nawet, że gruczoł ten uwalnia ptasie feromony!
[19] Najniższy mają fregaty. Niskie wskaźniki mają też wrony – 0,42 (co tłumaczy ich elegancki lot), sokół wędrowny – 0,63 i orzeł przedni – 0,65. Cietrzew, jeden z najlepszych lotników wśród kuraków, ma wskaźnik 1,34. Motyle, takie jak monarchy, tylko 0,034.
[20] Nawet roślinom zdarza się albinizm, który w ich przypadku polega na niedoborze lub zaniku chlorofilu.
[21] W Czarnobylu pięć lat po katastrofie z 1986 roku 15 procent jaskółek dymówek było albinosami. Przed katastrofą nie zanotowano żadnych.
[22] Być może najbardziej znane melanistyczne zwierzęta to budzące duże emocje czarne pantery. Początkowo uważano je za odrębny gatunek, aż okazało się, że to zwykłe lamparty z nadczynnością melaniny.
Kikinda. Stolica sów
Niewielkie miasteczko w północno-wschodniej Serbii, któremu międzynarodowy rozgłos przyniosły zlatujące tu na zimę uszatki. Już przy głównej drodze wjazdowej stoi ogromny, różowy, a poza tym naturalistyczny pomnik uszatki. Na starej sośnie rosnącej przy wejściu do pensjonatu, w którym się zatrzymaliśmy, każdego dnia przesiadywało około 40 dużo mniejszych, ale za to żywych, choć… niewiele bardziej ruchliwych. Na okalającym skwerze naliczono kiedyś 740 sów. Milan Ružić, lokalny przewodnik, ptasiarz i aktywista, mówi, że ptaki na pewno były niedoszacowane, bo trudno je wypatrzeć w gęstych koronach drzew, których nikt tu na szczęście nie wycina ani nie przycina. Jeszcze więcej uszatek zatrzymuje się w okolicznych wsiach. W całej Wojwodinie zimuje ich co najmniej 30 tysięcy. To jedyne takie miejsce na świecie. Prawdopodobnie większość z nich ściąga tutaj z północno-wschodniej Europy. Do sejmikujących uszatek dołączają czasami wędrowne płomykówki oraz sowy błotne. Te ostatnie przyleciały za tłumem kuzynek i teraz nerwowo rozglądają się z wysokich grzęd. Zabudowa, ruch samochodów i stała obecność ludzi to zdecydowanie nie ich świat.
Tutejsze osady mają też swoich stałych mieszkańców, wśród których najłatwiej jest wypatrzeć pójdźki. W każdej wsi po kilkanaście, kilkadziesiąt par!
Dlaczego zwykle rywalizujące ze sobą sowy zlatują tutaj w takiej liczbie? Powodem są drobne gryzonie, które w żyznym, wciąż jeszcze różnorodnym i mało skażonym krajobrazie serbskiej wsi mają się bardzo dobrze. Gdy sowy, lisy i szakale idą spać, na pola, łąki i pastwiska wychodzi dzienna zmiana. Co kilkadziesiąt metrów czeka w zasiadce myszołów, a między nimi unoszą się pustułki i błotniaki. To tylko ci najbardziej widoczni. Wiosną i latem ruch jest jeszcze większy. W zaledwie 10-hektarowym, ale mocno zadrzewionym sanatoryjnym parku w miejscowości Rusanda każdego sezonu do lęgów przystępuje co najmniej 90 par różnych drapieżników specjalizujących się w małych gryzoniach: uszatki, płomykówki, pójdźki, pustułki oraz między innymi kolorowe kobczyki i jeszcze bardziej kolorowe kraski. Żeby każdemu dać szansę, ptakom wywiesza się odpowiednie skrzynki lęgowe. Serbska Wojwodina, jeden z najbardziej urodzajnych rejonów Europy, pokazuje, że można mieć jednocześnie wydajne rolnictwo ze zdrowymi, wolnymi od trucizn plonami, taką samą glebę, wodę i powietrze oraz niespotykaną już na naszym kontynencie różnorodność dzikich gatunków.
Szacuje się, że sowy tylko w Wojwodinie zjadają zimą 15 milionów gryzoni – głównie norników. Jedna samiczka w ciągu jednego roku może dać początek armii 1,2 miliona tak samo płodnych potomków, które zaczynają się rozmnażać już w czwartym tygodniu życia! Na szczęście są sowy oraz inni myszożercy, którzy dbają o to, aby taki scenariusz się nie wydarzył. Wyliczono, że polujące na gryzonie sowy zapewniają lokalnej gospodarce ekousługi, których roczną wartość szacuje się na 30 milionów euro. I to bez kosztów pestycydów, którymi trzeba byłoby zastąpić ptaki, oraz bez strat i zniszczeń, jakie spowodowałyby one w środowisku. Nic dziwnego, że Serbowie postawili sowom pomnik.
To, co być może najbardziej zafascynowało mnie w Kikindzie, to nawet nie liczba sów na miejskich drzewach, ale cisza, która je spowijała, a która w jakiś nieuchwytny sposób spływała na tych, co wystawali pod drzewami. Może to jednak czary…? Przy tylu ptakach należałoby się spodziewać tradycyjnego dla nich ruchu i gadania. Ale nie pod drzewem pełnym sów. Te, w większości kompletnie nieruchome, przysypiały lub przez zmrużone oczy przyglądały się okolicy. Czasami któraś się przeciągnęła albo zaczęła przeczesywać pióra. Najwięcej uwagi poświęcały swoim sowicie opierzonym stopom. Mogłem tylko zgadywać, że w piórach i pod pazurami wciąż jeszcze były ślady nocnych bliskich spotkań z gryzoniami. Pod drzewem zalegała gruba warstwa dowodów w postaci mniej lub bardziej rozłożonych wypluwek. Początkowo sowy nie zwracały na mnie uwagi, z czasem jednak zaczęły mi się przyglądać niemal z takim samym zainteresowaniem, jak ja im. Poznałem to po postawionych na sztorc uszach, o wlepionych we mnie pomarańczowych oczach nawet nie wspominając. Większość sów po chwili powróciła do swoich zajęć. Kilka, jedna po drugiej, odleciały na dalsze drzewa. Niespiesznie, ale zdecydowanie, jakby na z góry upatrzone stanowiska. Mógłbym przysiąc, że z jakąś teatralną ostentacją albo fochem. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że podświadomie czekałem na coś w rodzaju trzaśnięcia drzwiami… Oczywiście ani szum(r)u, ani mrumru.
Jedna z wielu sosen na skwerze w centrum Kikindy.
Jest tam też wiele innych drzew… Wszystkie zdjęcia uszatek zimujących w Kikindzie: Arek Glaas
Czy te oczy mogą kłamać?
Przeważnie żółte, cytrynowe, pomarańczowe, a nawet czerwone. Zwykle tego nie widzimy, bo w świetle dnia, nawet jeśli cudem na jakąś trafimy, sowy trzymają swoje wielkie oczy przymknięte. I słusznie, bo inaczej cały kamuflaż poszedłby na marne. O zmierzchu z kolei ich źrenice rozszerzają się tak bardzo, że cała nadająca im kolor tęczówka znika i oczy wyglądają jak czarne[23]. Wreszcie u niektórych sów, najczęściej tych nocnych, już sama tęczówka jest bardzo ciemna.
Kolorowe