Jacek Karczewski

Noc Sów


Скачать книгу

mogły postrzegać je w inny sposób. Jakiekolwiek były powody sowiego magnetyzmu, ludzie z typową dla siebie perwersją wykorzystywali go do zabijania. Głównie innych ptaków – śpiewających, krukowatych i drapieżnych, które zaślepione wściekłością szybko wpadały do sieci, grzęzły w lepach, sidłach i różnych pułapkach. Później do użytku weszły strzelby, a nawet rażenie prądem. Jedna sowa w dobrym miejscu mogła w ciągu dnia zwabić setki ptaków, a największą moc przyciągania miały i ciągle mają puchacze. To do nich zlatywały się duże krukowate i drapieżne, które czasami tak bardzo się zapominały, że przestawały zwracać uwagę na huk wystrzałów. Nienawiść do sowy okazywała się silniejsza od zdrowego rozsądku i instynktu życia! Tak polowanie z puchaczem opisuje Jakub Kazimierz Haur w dziele Oekonomika ziemiańska generalna z 1757 roku: „Myśliwi umyślnie je (puchacze – dop. własny) na berłach uwiązane w dzień jasny wystawują, aby się im inne ptastwa dziwowały, do których się kupami, i stadami zalatują, z ustawicznym wrzaskiem, koło nich krążąc. Na ten czas Myśliwi gromadno takowych sobie przysposabiają, dla obłowu ptakow, a potym one do swoich przywabiają fortelów, do lepow, do siatek, aby przy takowey okazyi łowić się snadnie mogły”. Pierwszy w Polsce drukowany rysunek sowy to właśnie puchacz wystawiony na wabia w tomie Myślistwo ptasze Mateusza Cygańskiego z 1584 roku. Widać tam też zamaskowanego jegomościa, który strzela z rusznicy do nadlatujących ptaków. W starych księgach czytamy między innymi, że z kości zabitych sów robiono piszczałki, którym nie mogły się oprzeć ani jastrzębie, ani sikory. Wygląda na to, że sowy nawet po śmierci nie traciły swoich mocy. Dzisiaj polowania z sowami są prawnie zakazane, ale wciąż praktykuje się je między innymi we Włoszech. Najczęściej używa się tam pójdziek, które wybiera się z gniazd jako pisklęta i przyucza do roli wabia. Małe pójdźki przyciągają przede wszystkim małe ptaki, do których strzela się dla rozrywki. Rzecz jasna pójdźki też nie zawsze przeżywają taką zabawę.

      Sowy, które przysiadły gdzieś na otwartej przestrzeni (w przeciwieństwie do tych, które ukryły się w dziuplach czy strychach), robią wszystko, żeby nikt ich nie zauważył. Najczęściej więc sadowią się tuż przy pniu drzewa lub wzdłuż solidnego konara i ustawiają się tak, aby z daleka same wyglądały jak jego zgrubienie lub obłamana gałąź. Nieważne, czy naciera na nich stado małych histeryków, czy zagrożenie może być dużo bardziej realne, pozostają w bezruchu i udają, że ich nie ma, tak długo, jak się da. Jak na martwy kołek przystało. Gdy przez zmrużone oczy widzą podchodzącego coraz bliżej wroga, starają się wtopić jeszcze bardziej w drzewiasty krajobraz – rozciągają się i prostują, wciągają brzuch i pióra, wyciągają uszy (nawet jeśli normalnie ich nie widać), przechylają się w tym samym kierunku, co otaczające je gałęzie, a nawet kołyszą się razem z nimi na wietrze. Nie przypominają już ani sowy, ani jakiegokolwiek innego znanego nam stworzenia. Na ludzi reagują tak samo jak na tak zwanych wrogów naturalnych.

      Co jednak, gdy kamuflaż zawiódł, a przeciwnik jest na tyle blisko, że w każdej chwili może ruszyć do ataku? Sowa nagle otwiera szokująco wielkie, niewidoczne wcześniej ślepia! Czy to będzie kuna, czy homo sapiens, efekt jest zawsze taki sam – jakby ktoś znienacka zaświecił nam latarką po oczach. Sowa zyskuje w tym czasie cenne sekundy i odlatuje. No, chyba że… nie odlatuje. Wówczas zmienia taktykę i tak jak wcześniej znowu pracuje przede wszystkim piórami – strosząc lub wciągając różne ich partie, przybiera najbardziej dziwaczne pozy albo po prostu urasta do monstrualnych rozmiarów. Rozkłada nad sobą skrzydła, czasami dodaje do nich ogon i potrząsa głową, którą niektóre sowy wprowadzają w stan wibracji. Takie nadymanie się, żeby zrobić wrażenie dużo większego, niż się jest naprawdę, i onieśmielić przeciwnika, to w przyrodzie częsta sztuczka. (Nie zawsze musimy wychodzić z domu, żeby się o tym przekonać). Oprawę dźwiękową zapewnia kłapanie dziobem, cmokanie, piszczenie, syczenie i różne nieziemskie okrzyki. Przez cały czas jesteśmy przeszywani piekielnym spojrzeniem. Sowy muszą być świadome swoich niezwykłych oczu i ich teatralnych właściwości, inaczej nie używałyby ich do straszenia. Niewielka puchówka z tropikalnej Azji robi to wszystko, energicznie kołysząc się do przodu i do tyłu, aż w pewnym momencie wrzuca rozedrganą głowę pomiędzy nogi, tracąc na kilka sekund kontakt ze swoim przeciwnikiem (!?), po czym równie gwałtownie wyrzuca ją przed siebie. To, co wówczas widzimy, to dwie gorejące, choć czarne dziury oraz konwulsyjnie rozdziawiony dziób. Jakby sowa chciała nas żywcem połknąć… Szok gwarantowany! I to jest ten moment, kiedy bezbronna puchówka rzuca się do ucieczki. Teatrzyki strachu u różnych gatunków są podobne oraz na tyle zaskakujące, że wielu śmiałków rzeczywiście się wycofuje. Prawdopodobnie myślą, że mają do czynienia z obcym. Jeśli jednak i to nie pomoże, a na ucieczkę jest za późno, zostaje atak. Sowy, szczególnie te większe, są w tym naprawdę niezłe.

      Sowy mają takie duże głowy, ponieważ muszą w nich dużo pomieścić. W ich przypadku nie jest to jednak mózg, ale oczy i uszy oraz zewnętrzne wspomaganie tych kluczowych dla nich zmysłów – szlara! Mniej lub bardziej okrągła albo sercowata tarcza wokół dzioba i oczu, z którymi tworzy charakterystyczną niby-twarz, najbardziej rozpoznawalną cechę sów, a która działa jak mała antena satelitarna i zgarnia dochodzące z otoczenia sygnały. Po pierwsze skupia i wzmacnia światło niczym ekran do opalania albo koncentryczne lusterka w latarkach. Nawet najbardziej wątłe jego wiązki kieruje do oczu, poprawiając ostrość widzenia. Po drugie, i to jest prawdopodobnie jej najważniejsza funkcja, wyłapuje dźwięki i osłania je przed zakłóceniami. Jak włochate osłony, które zakłada się na mikrofony używane do nagrań na wietrze. Sowy specjalnymi mięśniami mogą regulować ułożenie szlary, aby dokładniej zbierać i kontrolować dźwięki, zanim poprowadzą je do uszu położonych za szlarą. Im bardziej nocna jest sowa lub im bardziej polega na słuchu, tym wyraźniejsza i bardziej rozbudowana jest jej szlara. Oryginalny narząd najlepiej sprawdza się przy wysokich częstotliwościach, które powstają przy popiskiwaniu, szeleszczeniu, chrobotaniu i zgryzaniu. Coś wam to przypomina?

      Jeśli chcemy mieć wyobrażenie, jak działa ten dźwiękoczuły system, wystarczy założyć za uszy dłonie i w tej pozycji wsłuchiwać się w dalsze i bliższe odgłosy. Możemy regulować i dostrajać nasz zestaw, zmieniając położenie dłoni (z uszami) oraz obracając głową. Szukając analogii, być może jeszcze lepiej byłoby włożyć sobie w uszy trąbki słuchowe, jakich używały nasze praprababki. (Pod warunkiem oczywiście, że było je na nie stać). Pamiętajmy jednak, że największe nawet dłonie i nie wiem jak kunsztowna trąbka – choć pomogą nam zrozumieć, jak ów system działa – w żaden sposób nie zbliżą nas do tego, co i jak słyszą sowy.

      Przyglądając się sowom, trudno oprzeć się wrażeniu, że są to bardzo ekspresyjne ptaki. Jednak to, co nam wydaje się wyrazem sowiej twarzy, może być tylko zmianą ułożenia szlary w poszukiwaniu i analizowaniu dźwięków lub światła. Z drugiej strony dlaczego szlara nie miałaby również służyć wyrażaniu emocji? Taka duża i widoczna na pewno doskonale się do tego nadaje. Z kolei u śpiących albo głęboko zrelaksowanych ptaków szlara sprawia wrażenie, jakby się osuwała.

      Szlara w dotyku jest jak mocno nakrochmalone kryzy dawnych arystokratów. Nie tylko po to, aby lepiej chwytać i sterować dźwiękiem i światłem, ale również po to, żeby lepiej chronić głowę i oczy, gdy schodząca do ataku sowa zderza się z gałęziami, trawą czy śniegiem. Szlara to pióra. Ale nie byle jakie. Przynajmniej u niektórych gatunków to co najmniej sześć wyspecjalizowanych struktur różniących się wyglądem, budową i funkcjami. Układają się w kilka koncentrycznych, częściowo przenikających się warstw. Na zewnątrz długie i sztywne, pod spodem również drobne i miękkie. Mało jest rzeczy, których pióra nie potrafią.