Waris Dirie

SAFA. Nie okaleczajcie mnie


Скачать книгу

ocala jedno życie, to tak, jakby ocalał cały świat”1.

      Moje oczy wypełniły się łzami. Zanim Joanna to zauważyła, mocno ją objęłam i pocałowałam w policzek. Od wielu lat dzieliłyśmy radości i smutki. Zawsze była przy mnie.

      Potem pozwoliłam płynąć moim łzom. Łzom wzruszenia, łzom szczęścia.

*

      Po przyjeździe do hotelu zdjęłam żakiet i wyjęłam z wewnętrznej kieszeni poskładany żółtawy papier. Zmęczona opadłam na olbrzymie, miękkie łóżko. Nie mogłam się doczekać, kiedy jeszcze raz będę mogła przebiec wzrokiem linijki napisane przez Safę. Jak gdyby czytała w moich myślach, Joanna otworzyła laptop, który już poprzedniego dnia postawiła na biurku w moim pokoju.

      – Co robisz? – zapytałam.

      – Chcę poszukać dla ciebie najnowszego materiału z Dżibuti, który przysłała nam nasza współpracownica. Jest tam też kilka filmów wideo.

      Pospiesznie usiadłam.

      – Proszę, pokaż mi wszystkie zdjęcia. Chciałabym koniecznie obejrzeć filmy z Safą!

      Joanna postawiła pudełko z materiałami na mojej szafce nocnej i włożyła płytę do laptopa.

      – Waris, jestem zmęczona jak pies i idę do swojego pokoju. Chciałabym jeszcze zadzwonić do syna w Wiedniu, zanim położę się spać. Mam nadzieję, że dasz sobie radę beze mnie. Jeśli jeszcze czegoś będziesz potrzebować, zadzwoń.

      Gdy zamknęła za sobą drzwi, na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Joanna, moja bratnia dusza, wspierała mnie i doradzała jako menedżerka i przyjaciółka – byłam jej niezmiernie wdzięczna za to, że jest u mego boku. Zawsze gotowa słuchać o moich troskach i wciąż okazywała zrozumienie dla mojej często dość kłopotliwej impulsywności. Czy ja potrafiłabym być dla niej takim wsparciem, jakim jest ona dla mnie? Czy wiedziała, jak wielkie ona i jej siła robiły na mnie wrażenie?

      Joanna dorastała w Gdańsku, w okresie komunizmu. Ponieważ jej rodzice byli przeciwnikami ówczesnego reżimu, rodzina była biedna i musiała liczyć się ze złą sytuacją. Joanna miała za sobą trudne dzieciństwo, pełne niedostatków. Jako młoda kobieta opuściła Polskę i wyjechała na studia do Austrii, a potem znalazła tam też posadę. Z początku nie znała ani jednego niemieckiego słowa i dopóki nie nauczyła się języka, musiała się utrzymywać z przypadkowych prac. Skończyła studia i wkrótce zaczęła odnosić sukcesy w interesach. Może właśnie to łączyło nas tak bardzo. Historia Joanny przypominała mi czas, który spędziłam w Londynie, gdy krewni w ambasadzie somalijskiej wykorzystywali mnie jak niewolnicę. Ten zły czas, kiedy żyłam na ulicy, nie znając ani jednego angielskiego słowa. Ten czas, gdy udało mi się dostać pracę sprzątaczki w McDonaldzie. Joanna miała podobne doświadczenia.

      Doświadczenie bycia wykorzystywanym, świadomość, że nie zna się języka w obcym kraju, ale trzeba dać sobie radę bez niczyjej pomocy, pokonać przeszkody i nigdy się nie poddać. Nie załamywać się, tylko dalej walczyć, nieważne, jak beznadziejna wydaje się sytuacja. Iść dalej tą kamienistą drogą, chociaż tęsknota za domem czasem prawie rozdziera serce. Bez wątpienia Joannę i mnie łączyły te same doświadczenia, które sprawiały, że często byłyśmy słabe, ale też w wielu sytuacjach bardzo silne.

      Zatopiona w myślach wskoczyłam pod kołdrę, ustawiłam laptop na brzuchu i klikając, zaczęłam przebijać się przez dane. Jeden z wielu katalogów nosił tytuł „Safa i jej rodzina”. Serce natychmiast zaczęło mi bić szybciej. Dwa kliknięcia – i oto pojawiły się zdjęcia z dalekiego kraju, który kiedyś był też moją ojczyzną.

      Na pierwszym zdjęciu widać było rodzinę Safy. W szczupłym, drobnym mężczyźnie o chudych nogach i poważnym spojrzeniu natychmiast rozpoznałam jej ojca. Nosił wąsy, miał żółte zęby. Gruba żyła znaczyła jego czoło. Podkoszulek tylko w połowie tkwił w spranych spodniach, w których brakowało górnego guzika. Obok niego stała matka Safy, krągła kobieta w czerwonym hidżabie w nadrukowane białe kwiaty, jaki nosi wiele somalijskich kobiet. Jej oczy w kształcie migdałów niepewnie patrzyły w obiektyw, lekko się uśmiechała. W dłoniach trzymała paczuszkę, którą kilka tygodni temu wysłałam do Dżibuti. Była w niej drobna biżuteria, którą przygotowała dla mnie zaprzyjaźniona projektantka i którą podarowałam kobietom z tej rodziny.

      Przed obojgiem rodziców stali bracia Safy, Amir i Nour, których na pierwszy rzut oka można było wziąć za bliźniaków. Nour, młodszy, miał na sobie biało-niebieski, o wiele za duży T-shirt z nadrukiem podobizny Clone Troopera z filmu Gwiezdne wojny. Nieśmiało, ale tym bardziej ujmująco patrzył prosto w obiektyw. Amir nosił niebieski, rozdarty T-shirt z arabskim napisem. W odróżnieniu od swego brata miał gniewny wyraz twarzy. W środku stała Safa z promiennym uśmiechem – dokładnie taka, jak ją zapamiętałam. Oburącz ściskała małą różową szkatułkę na kosmetyki, którą jej posłałam. Na szyi Safy wisiał łańcuszek z amuletem, który też jej kiedyś podarowałam – ręką Fatimy, która miała chronić dziewczynkę przed wszelkim złem.

      Jak dobrze, że nosi ten amulet, pomyślałam spontanicznie. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć dlaczego, ale gdy patrzyłam na to upozowane zdjęcie po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Czy to widok tej starej, nieznanej mi kobiety na brzegu zdjęcia tak mnie poruszył? Czy to z powodu jej gniewnego spojrzenia i wielkich, kościstych dłoni, które wbijały się w ciałko najwyżej rocznej dziewczynki, którą do siebie przyciskała? Im dłużej wpatrywałam się w to zdjęcie, tym było dla mnie bardziej oczywiste: coś tu się nie zgadzało. Tylko co ta rodzina miała do ukrycia?

      Z ciekawością obejrzałam potem wszystkie zdjęcia Safy. Ta słodka dziewczynka z wielkimi, migdałowymi oczami i rozwichrzonymi czarnymi włosami na wszystkich zdjęciach wydawała się radosna i beztroska. Za to na twarzach członków jej rodziny wypisane były sceptycyzm i nieufność. Może się myliłam, może tylko przestraszył ich błysk aparatu. Film wideo, który czekał na odtworzenie w moim laptopie, z pewnością coś wyjaśni. Zaniepokojona kliknęłam myszką w skierowaną w prawo strzałkę, żeby go włączyć.

      Najpierw powoli i trochę chybotliwie kamera przesuwała się przez jasnobrązowy pustynny krajobraz. Nad tak dobrze mi znanym afrykańskim horyzontem drżało światło. Pojawił się znów ten tępy, ale uparcie kłujący ból w moim sercu, który powracał za każdym razem, kiedy oglądałam takie obrazy. Od tak dawna prowadziłam dobre, przyjemne życie w Europie, która stała się dla mnie drugą ojczyzną. Ale moje serce nigdy nie opuściło swojego prawdziwego domu, afrykańskiej pustyni. Im byłam starsza, tym bardziej dręczyła mnie tęsknota za krajem, w którym wyrastałam, nosząc tak trafnie nadane mi przez rodziców imię Waris (kwiat pustyni). Za tym miejscem, w którym stałam się silną dziewczyną i pewnego dnia zrozumiałam, że tylko ucieczka może mnie uchronić przed niechybnym zwiędnięciem.

      Moje melancholijne myśli przerwała nagła zmiana. Teraz ekran wypełniło potężne zbiorowisko pomalowanych na kolorowo chat z blachy falistej. Ta twierdza biedy, która co najmniej kilku tysiącom ludzi dawała schronienie, połyskiwała różowo, turkusowo, zielono, we wszystkich kolorach. Przez wioskę prowadziły nieutwardzone drogi, pełne gruzu, kamieni, szarego pyłu i gór śmieci. Kamera przybliżyła zardzewiały blaszany płot, który kiedyś pomalowany był na niebiesko. Małe, nędzne drewniane drzwiczki zwisały krzywo na prowizorycznych zawiasach. Przy występie muru mała koza w czarno-białe łaty znudzona obserwowała głośną zabawę dzieci w pyle przed płotem. Drewniane drzwiczki, skrzypiąc, otworzyły się i mała dziewczynka z radosnym uśmiechem pomachała do obiektywu kamery.

      To była Safa w sukience w żółto-różowe kwiatki, która sięgała jej prawie do kostek. Na zaplecionych w warkoczyki włosach kołysały się kolorowe koraliki. Połyskiwały