Nie mamy aż tyle wody, żeby cię wciąż myć. – Na filmie pojawiła się matka Safy, wyraźnie zdenerwowana. Gdy odkryła kamerę, roześmiała się zakłopotana.
Następne ujęcie pokazywało wnętrze chaty, w której mieszkała Safa z rodziną. W dwóch maleńkich pomieszczeniach pomiędzy szorstkimi ścianami z falistej blachy i pod dziurawym dachem z papy mieszkało tu siedmioro dorosłych i piątka dzieci. Safa i jej matka siedziały w domu na jednym z dwóch prowizorycznych łóżek.
– Jak wasze otoczenie reaguje na to, że Safa nie jest obrzezana? – usłyszałam głos współpracownicy zza kamery.
– Tu wszystkie dziewczynki są obrzezane – odpowiedziała matka Safy w swoim i moim somalijskim języku, jednocześnie przeganiając muchę, która wygodnie przysiadła na twarzy jej córeczki. – Wszystkie są obrzezane, oprócz Safy – podkreśliła raz jeszcze.
Prowadząca wywiad współpracownica chciała wiedzieć, czy matka nie cieszy się z tego, że dzięki roli w filmie i wynikającej z tego umowy jej córce oszczędzono cierpienia.
– Tak, mój mąż i ja podpisaliśmy umowę, w której zobowiązaliśmy się, że nie pozwolimy obrzezać Safy – odpowiedziała Somalijka. – Ale, szczerze mówiąc, nie jestem przekonana, że to była właściwa decyzja. Rytuał obrzezania należy przecież do naszej tradycji. Nigdy nie znajdziemy dla Safy męża, jeśli nie będzie obrzezana. Nigdy nie będzie należeć do naszej społeczności tak jak inne dziewczynki. Dlatego jestem pewna, że pewnego dnia każemy jednak obrzezać naszą córkę.
Zaparło mi dech. Co ta kobieta właśnie powiedziała? Czy ja się przesłyszałam?
Pospiesznie usiadłam i kliknęłam myszką na „stop”, żeby się upewnić, że dobrze zrozumiałam matkę Safy. Czyżby mój somalijski przez lata życia w Europie aż tak się pogorszył?
„Dlatego jestem pewna, że pewnego dnia jednak każemy obrzezać naszą córkę” – usłyszałam jeszcze raz.
Rzeczywiście! Ta kobieta była naprawdę gotowa zniszczyć życie swojej córeczki. Ograbić ją na zawsze z beztroski, szczęścia i zdrowia. To nie mogła być prawda! W żadnym razie nie mogłam do tego dopuścić!
Ze łzami w oczach przyglądałam się, jak Safa lękliwie przytuliła swoją wąską główkę do matki. Do kobiety, która nie tylko chciała złamać umowę zawartą z moją fundacją, lecz także była gotowa z zimną krwią złożyć swoje dziecko na ołtarzu dobrej opinii i akceptacji współplemieńców. I to prawdopodobnie już wkrótce.
Moje serce galopowało jak szalone. Wychodziłam z siebie z rozczarowania i gniewu. Czy ta kobieta niczego się nie nauczyła? Po co te rozmowy, w których ja i moi pracownicy tłumaczyliśmy jej szczegółowo, jakim niepojętym przestępstwem jest obrzezanie kobiet – jej, mnie, nas wszystkich? Po co ta umowa, która jej dzieciom umożliwiała kształcenie, a tym samym lepszą przyszłość? Fundacja Kwiat Pustyni zobowiązała się, że przez następne lata będzie pokrywać koszty wody, jedzenia, sprzętów domowych, opieki medycznej i wszystkie rachunki za kształcenie. Ale pod warunkiem, że Safa nie zostanie obrzezana.
Beznamiętne oświadczenie matki Safy przed kamerą postawiło to wszystko pod znakiem zapytania. Czyżby dla tej młodej, ale bardzo dojrzałej kobiety obrzezanie córki naprawdę było ważniejsze, niż przetrwanie i przyszłość całej rodziny? Najwyraźniej tradycja była silniejsza niż zdrowy rozsądek, a zabobon miał większą moc niż jakakolwiek umowa.
Ze smutkiem spojrzałam na mały zegarek na nocnej szafce. Było późno. Mimo to nikt nie zrozumiałby mojego telefonu o tej porze lepiej niż Joanna. Podniosłam słuchawkę i wybrałam numer swojej towarzyszki, która szepnęła do telefonu zaspane „halo?”.
– Joanna – powiedziałam tak głośno, że ostatecznie wyrwałam ją ze snu. – Obejrzałam właśnie ten film wideo. Musimy natychmiast lecieć do Dżibuti i porozmawiać z rodzicami Safy.
– Dlaczego, co się dzieje? – Joanna z początku nie rozumiała mojego wzburzenia.
– Matka Safy mówi w wywiadzie, że chce obrzezać Safę mimo naszej umowy. Joanno, musimy pomóc tej dziewczynce, zanim będzie za późno!
Joanna już na dobre się rozbudziła.
– To przecież niemożliwe – wyrzuciła z siebie zaszokowana. – Waris, zaraz sprawdzę plan lotów. Nie możemy tracić czasu. Tymczasem spróbuj przynajmniej trochę się przespać. – Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, odłożyła słuchawkę.
– Tuuut, tuuut, tuuut – sygnał telefonu dźwięczał w mojej głowie jak przeraźliwy alarm.
– Miejmy nadzieję, że nie przyjedziemy za późno – powiedziałam głośno w pustkę pokoju, właściwie do siebie.
Przez kilka minut siedziałam w bezruchu, potem skoczyłam na równe nogi i w mgnieniu oka przygotowałam się do wyjazdu. Jak znam Joannę, na pewno załatwi najwcześniejszy z możliwych lotów do Dżibuti, a ja nie chciałam następnego ranka tracić ani minuty, chciałam dotrzeć na lotnisko o czasie.
Chwilę później moja walizka stała spakowana przed hotelową szafą, a laptop, z którego przed niespełna półgodziną dotarła do mnie hiobowa wieść, upchnięty w torbie leżał na łóżku.
W pokoju panowała ciemność. Zaciągnęłam grube, eleganckie zasłony, by odgrodzić się od jaskrawych świateł brukselskich ulic. Musiałam spróbować przespać kilka godzin, zanim zaczniemy naszą niespodziewaną podróż do Afryki. Ale troska o Safę nie dawała mi zasnąć, a myśli znów kłębiły się w mojej głowie. Co się działo z dziewczynką? Czy wszystko z nią dobrze? Czy może jest już za późno? Może rodzice już kazali ją obrzezać? Przewracałam się w miękkim łóżku z boku na bok, zanim w końcu zasnęłam…
Czuję ciepło słońca na skórze. Morze odbija jego promienie, które skrzą się na powierzchni jasnoturkusowego oceanu. Przed nami rozciągają się nieskończone połacie Oceanu Indyjskiego, a nad nim lazurowe niebo. Tu i ówdzie przecina wodę mała, kolorowo pomalowana rybacka łódź, wokół której wciąż wzdymają się połyskujące grzebienie fal. Z piany formują się pęcherzyki, ich żywot jest tak krótki, jak samych fal. Jak ulotne wspomnienia znikające w mgnieniu oka.
– Hej, Waris! – woła do nas młody bosman Ahmed. – Wysadzę was na tej małej wyspie tam, z przodu.
Kościstym palcem pokazuje odcinający się na horyzoncie kontur, nad którym krąży chmara ptactwa. Kiwam głową i głęboko wdycham morskie powietrze.
– Ta wyspa jest bezludna – wyjaśnia Ahmed. – Ale pozostała tam stara, zrujnowana chata, w której kiedyś mieszkał pewien rybak. Wybudował sobie domek, żeby nocować na wyspie, jeśli morze było za bardzo wzburzone i nie mógł wrócić z połowem do rodzimego portu. Tam was zawiozę.
Moja podopieczna, Safa z Dżibuti, siedzi obok mnie na pomalowanej na zielono drewnianej ławce łódki. Wiatr igra z jej jedwabistymi czarnymi włosami, które w słońcu mienią się czerwono. Biała sukienka łopocze w chłodnej bryzie. Dziecko ze slumsu Balbala stało się piękną dziewczyną. Białe zęby bez skazy połyskują w świetle słońca. Promieniejąc radością, trzyma się podpórek rdzawego dachu łódki, by fala nie wyrzuciła jej za burtę. Obie przymykamy oczy, by wyraźniej zobaczyć samotną wyspę w oddali. Ciepła słona woda, która wciąż napływa do łódki, obmywa nasze stopy.
– Waris, jeszcze nigdy nie byłam w łódce na morzu. To cudowne i ekscytujące, najchętniej zostałabym tu na zawsze… z tobą. Czuję się taka wolna! – woła do mnie podniecona Safa.
Potem zamyka oczy, jakby chciała wchłonąć w siebie tę chwilę. Zaczyna cichutko nucić piosenkę, której melodię porywa wiatr.
Ahmed