dla zachowania harmonii i bezpieczeństwa cechami, że Matka Natura jest gotowa na zdarzające się ryzyko przeholowania. W końcu do tego właśnie sprowadza się darwinizm ze swoim hasłem „Rozmnażanie zawsze jest górą”. Niezręczność lęku społecznego może nam zawadzać, ale w ogólnym obrazie świata jest to niewielka cena. Nasze geny mają większą szansę zostać przekazane dalej, jeżeli dysponujemy wysoce wrażliwym czujnikiem dymu. Fałszywy alarm – wszczęty w obliczu nieistniejącego zagrożenia społecznego – nie pociąga za sobą kosztów genetycznych, podczas gdy przeoczenie realnego zagrożenia społecznego oznacza, że możemy być zostawieni wilkom na pożarcie i nasza linia genetyczna dobiegnie mlaskającego końca. Innymi słowy, lęk społeczny triumfuje jako zaleta ewolucyjna, ponieważ koszty są niskie, a korzyści wysokie.
Podsumowując to wszystko: lęk społeczny utrzymał się przez milenia, gdyż w sensie ewolucyjnym więcej daje, niż odbiera. Zapewnia gładkie funkcjonowanie grupom. Sprawia, że pozostajemy częścią społeczności, co nawet w czasach Amazona i strony Pyszne.pl jest konieczne ze względów towarzyskich i emocjonalnych. A wymuszane przez niego samoświadomość, empatia i wzgląd na innych robią z nas solidniejszych życiowych partnerów, co pozwala na przekazanie genów następnym pokoleniom.
Jeśli masz w sobie za dużo tych dobrodziejstw – za dużo hamowania behawioralnego, za dużo świadomości społecznej – nie trać ducha. Za dużo to znacznie lepiej niż za mało. Przypomnij sobie jabłonkę. Lepiej mieć drzewo, które rośnie jak szalone i wymaga przycięcia, niż takie, które marnieje i wysycha. Lepiej wykazywać „nadmierne uwrażliwienie” na obecność ludzi wokół siebie, jak wskazuje Thomas Carlyle w motcie do tego rozdziału, niż mieć pod tym względem braki.
Co jest więc odpowiednikiem dobrze przyciętej jabłonki w lęku społecznym? Na jakim poziomie ci z nas, którzy są stworzeni do doświadczania nadmiaru świadomości społecznej i hamowania behawioralnego, znajdują idealne proporcje? Aby się o tym przekonać, wróćmy do małej Jennifer i 116-osobowej grupy jej kolegów i koleżanek.
Badania podłużne należą w nauce do rzadkości, ale laboratorium Kagana prowadziło dalszy monitoring grupy Jennifer przez lata po tym, jak Cynthia zebrała dane do swojej rozprawy. Na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy dzieci były w wieku trzynastu lat, niektóre z nich ponownie zaproszono do laboratorium w celu przeprowadzenia wywiadu na temat trapiących je lęków dorastania – od lęku przed pająkami do obawy przed nawiązywaniem przyjaźni. Wybrane dzieci pochodziły z przeciwnych krańców spektrum temperamentu; mniej więcej połowa została pierwotnie skategoryzowana jako zahamowane (jak Jennifer), a pozostałe jako niezahamowane. Wyniki były zaskakujące. Można by podejrzewać, że zahamowane dzieci będą się bały wszystkiego, a niezahamowane – niczego, jednak okazało się coś zupełnie innego. Nie było najmniejszej różnicy między tymi grupami w odniesieniu do takich klasycznych fobii jak lęk przed wysokością, windą czy dentystą. W przeciwieństwie do sytuacji sprzed dekady nie było też różnicy w skłonności do trzymania się rodziców, znanej jako lęk separacyjny.
Jedyną prawdziwą różnicą między zahamowanymi i niezahamowanymi był… lęk społeczny. Spośród dzieci, które były zahamowane w niemowlęctwie, aż 34 procent miało Lęk Społeczny przez wielkie „L”. Z grupy niezahamowanych tylko 9 procent. I choć może się zdawać, że 9 procent to dużo jak na niezahamowanych, pamiętajmy, że trzynaście lat to okres bodaj największego skrępowania w całym życiu. Trzynastolatek jest jednocześnie przerośnięty i niedojrzały, rogaty jak kozioł i wstydzący się byle czego. Jeśli weźmiemy to pod uwagę, nie będzie nas dziwić, że również znaczny odsetek niezahamowanych dzieci był upośledzony Lękiem Społecznym przez wielkie „L”.
Bardziej uderzająca jest przepaść między tymi grupami. W jednej cierpiało ponad trzy razy więcej dzieci niż w drugiej. To są nieprzycięte jabłonki. Behawioralnie zahamowany temperament, choć przydatny pod wieloma względami, ma większe szanse skazać nas na pełną społecznego lęku drogę przez dzieciństwo.
Co jednak działo się 66 procentami zahamowanych dzieci, które nie cierpiały w ten sposób? Jak to jest być do szpiku kości przenikniętym przez zahamowanie behawioralne, ale mimo to mieć dobre odczucia na swój temat i radzić sobie na co dzień w życiu? W tym miejscu widzimy złoty środek. Dzięki narastającemu w społeczności takich ludzi poczuciu, że ich usposobienie jest w pełni prawomocne, doczekali się oni własnej nazwy: to introwertycy.
Nareszcie introwertycy mogą wyjść z ukrycia. W ciągu kilku ostatnich lat wyciszenie i nastawienie na swoje wnętrze stało się nie tylko akceptowalne, ale wręcz trendy, a do introwertycznego wawrzynu aspirowały tak niespodziewane postacie jak Amy Schumer, Guy Kawasaki i Kim Kardashian. Sama pamiętam, jak czytałam bestsellerową książkę Susan Cain z 2012 roku Ciszej proszę i się zdumiewałam. Skąd wie, że wolę czytanie od imprezowania i pracę w pojedynkę od wymuszonej zespołowej? Lubię spotkania towarzyskie, ale muszę po nich ponownie naładować swoje akumulatory. W ciągu dnia potrzebuję kontaktów z ludźmi, aby nie czuć nudy i osamotnienia, wolę jednak sytuacje jeden na jeden niż spotkania w wielkim gronie.
Można być niezalęknionym introwertykiem. Można uwielbiać spędzanie czasu w pojedynkę i kameralne spotkania, a mimo to nie stresować się obecnością ludzi, w tym nieznajomych czy utytułowanych. Być może nie przepadasz za wystrzałowymi imprezami czy przyjęciami, bo wysysają z ciebie energię, a nie dlatego, że masz odruch chować się na nich pod stół. Po cichu jesteś pewny siebie i po cichu dobrze się masz w swojej skórze.
Można być też społecznie lękliwym ekstrawertykiem, jednym z 9 procent niezahamowanych dzieci w badaniu następczym Kagana. To wyszukana tortura – wyobraź sobie, że czerpiesz energię z przebywania wśród ludzi, a jednocześnie się ich boisz. Na przykład możesz mieć wielką ochotę wyskoczyć do baru z kolegami z pracy, ale obawiasz się, że wcale nie chcą cię tam widzieć. Albo może uwielbiasz imprezy, ale przeraża cię, że palniesz coś głupiego. Być może rwiesz się do mikrofonu, ale paraliżuje cię widownia. Możesz skakać pod sufit na myśl o zaplanowanym weekendzie z przyjaciółmi, ale w końcu tak się tym stresujesz, że w ostatniej chwili odwołujesz swój udział, zyskując reputację solidnego jak dziurawe wiadro. Na domiar złego, o ile introwertyka doładowuje czas spędzany w pojedynkę, o tyle ekstrawertyka wycieńcza. Nadmiar bycia samemu gwarantuje mu werwę ślimaka. Sytuacja bez wyjścia? Możesz bowiem czuć się samotny i rozlazły albo niezręczny i przerażony.
Choć bycie zalęknionym ekstrawertykiem przypomina znalezienie się między młotem a kowadłem, nikt nie pomyli ekstrawersji z lękiem. Natomiast w przypadku introwersji i lęku społecznego sytuacja jest mniej jasna. Ponieważ powszechnie spotyka się społecznie lękliwych introwertyków, terminy te są często stosowane zamiennie. Niekiedy lęk społeczny jest wręcz uważany za jeden ze skrajniejszych przejawów introwersji. Rzeczywiście zarówno introwersja, jak i lęk społeczny wyrastają na podłożu zahamowania behawioralnego i oba te zjawiska często występują u tej samej osoby, w istocie są jednak całkiem inne. Nie jest to przypadek ziemniaków i kartofli, tylko raczej jabłek i pomarańczy.
Co więc rozróżnia szacowne usposobienie introwertyczne od lęku społecznego, któremu należy rzucić wyzwanie? Cztery sprawy.
Po pierwsze, introwersja jest wrodzona, podczas gdy lęk społeczny zostaje nabyty. Zarówno Jim, jak i Jennifer wyszli z brzucha matki z zahamowaniem behawioralnym, ale przypomnij sobie, że trzeba było dwóch rzeczy, by uruchomić lęk społeczny Jima. Wymieńmy je chórem: doświadczenie i unikanie.
Jeśli chodzi o twoje doświadczenia, być może to, ile nacierpiałeś się od swoich rówieśników, nauczyło cię, że ludzie są podli i krytyczni. Może przywykłeś, by nigdy nie prosić o pomoc, bo rodzice uprzedzali cię, że ludzie będą cię wtedy mieli za słabeusza. Może życie w idealizującej ekstrawertyków kulturze zachodniej nauczyło cię – jak ujmuje to Susan Cain – że