momencie tak jak Jim nauczyliśmy się bać osądu innych, nauczyliśmy się ukrywać to, co jest potencjalnie upokarzające. Lekcję tę mogło nam wbić do głowy pojedyncze doświadczenie, na przykład torsje przy wszystkich na szkolnej akademii albo atak paniki w zatłoczonej restauracji, po którym przejęta kelnerka wezwała pogotowie, policję i straż pożarną. Mogło chodzić o bycie świadkiem traumatycznej sceny, takiej jak pobicie kolegi przez chuliganów lub obserwowanie, jak niewydarzony nauczyciel dzień po dniu poniża wybranego ucznia w klasie. Strach mógł się zrodzić z dorastania w wyizolowanej rodzinie, w której nie widziano celowości utrzymywania kontaktów towarzyskich. Bez względu na to, w jaki sposób trafiła do nas lekcja lęku społecznego, wytworzyła strach przed przyłapaniem nas na robieniu czegoś głupiego czy niestosownego – przed obnażeniem. Lekcje te są często subtelne i niemożliwe do uchwycenia. W moim przypadku, jak u wielu innych, nie było konkretnego początku; ten lęk istniał po prostu zawsze.
W sytuacji Jima przestrogi Maeve, że jest obserwowany i osądzany w każdym miejscu, do jakiego się uda, w połączeniu z zewnętrznym potwierdzeniem tego przez różne panie O’Neill, kształtowały go przez lata, jak strumień rzeźbi swe koryto w skale. Po pięćdziesięciu latach Jim mówi: „Zawsze miałem poczucie, że ludzie mi się przyglądają. Że zobaczą coś złego. Wszczepiła to w mojego brata i we mnie”.
Wchłaniamy sygnały ze swoich rodzin jak gąbka, nie zdając sobie sprawy, że w głębi nas krystalizują się pewne fundamentalne przekonania. W innych domach mogą być przekazywane zupełnie inne lekcje, na przykład że plotkowanie z sąsiadami na werandzie stanowi idealny sposób spędzania sobotniego popołudnia albo że popisywanie się swoimi wygibasami na środku parkietu to frajda jakich mało, a nie katastrofa. Mój mąż wyrósł w przekonaniu, że hydraulików czy innych fachowców obowiązkowo zaprasza się do stołu podczas obiadu. Jeśli zaś wyrastaliśmy w takim domu jak Jima albo nawet w jego łagodniejszej wersji, przywykliśmy oczekiwać, że ludzie nie tylko będą nas oceniać, ale wręcz potępiać. I tę obawę odczuwa się jak realny fakt. Uważamy, że świat już taki jest. Taka jego wizja sprawia, że jesteśmy zewsząd otoczeni przez osądy i pozostajemy osamotnieni w swoim strachu.
Strach ten ma swoją cenę. Utrudnia poznawanie ludzi, zbliżenie się do nich, przyjemne spędzanie z nimi czasu. Utrudnia poproszenie o to, czego potrzebujemy. Może sprawić, że inni będą nas mieli za wyniosłych, niemiłych czy chłodnych, podczas gdy my jesteśmy tylko spięci. W skrajnym przypadku może doprowadzić do depresji i izolacji. I oczywiście staje na drodze do bycia sobą.
Pewnego upalnego letniego dnia, gdy Jim miał czternaście lat, lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość, że na ich osiedle, gdzie w 90 procentach mieszkali chłopcy, wprowadziła się rodzina z dwójką córek. Pojawiły się Deena i jej siostra. Deena, też czternastolatka, miała długie, kasztanowe włosy i szeroki, zachęcający uśmiech. Była wyjątkowo urodziwa i – jak chłopcy z sąsiedztwa szybko zauważyli – nadzwyczaj dobrze jak na swój wiek rozwinięta.
Jej dom stał na samym rogu, ostatni przed przelotową ulicą. Znajdował się też idealnie naprzeciw domu kuzynki Jima, Rosaleen. Ilekroć Jim dokądkolwiek się wybierał – do szkoły, Rosaleen, sklepu i z powrotem – musiał przechodzić tuż przed frontowymi schodami Deeny, na których dziewczyna często siedziała ze swoją siostrą, podwijając pod siebie swe bocianie nogi. Choć Jim był onieśmielony, jak większość heteroseksualnych chłopców, mijanie ich kilka razy dziennie sprawiło, że w końcu zaczął rzucać: „Cześć” przyjaźnie uśmiechającej się Deenie i jej młodszej siostrzyczce. Kolejne przemarsze tam i z powrotem zaowocowały pokazaniem jego niebieskiego segmentu w głębi ulicy i żartobliwymi komentarzami o zrzędliwych sąsiadach. Pewnego dnia Deena miała czerwone oczy – jej babcia upadła i złamała sobie biodro. Jim uważnie wysłuchał potoku przestraszonych i pełnych niepokoju słów Deeny, nie wiedząc, co ma mówić, ale bardzo chcąc jej jakoś pomóc. W miarę upływu kolejnych miesięcy ich kontakty nabrały czegoś na wzór swobody – maksymalnej, jaką można osiągnąć pod naporem huraganu dojrzewania i rozpaczliwego pragnienia czternastolatków, by nie zostać odrzuconym.
– A potem pewnego dnia – wspomina Jim – któryś z moich kolegów podszedł do mnie w szkole i powiedział: „Chłopie, ty to wpadłeś w oko tej Deenie”. I to był początek końca. Nie wiedziałem, co mam mówić ani robić. Od tamtej chwili, ilekroć ją widziałem, chowałem się za krzaki albo za samochód, za cokolwiek. Unikałem jej jak ognia. Do tego czasu nigdy się przed nikim nie chowałem. Ale wtedy nauczyłem się unikania.
To był ten przełomowy moment. O ile genetyka i wychowanie załadowały strzelbę, o tyle kolega Jima niechcący pociągnął za spust. Oczywiście wszyscy mieliśmy różne skąpane w adrenalinie momenty najgłębszego skrępowania, gdy paliły nas policzki i chcieliśmy się zapaść pod ziemię. Co jednak zmienia taki pojedynczy wypadek w pożar lęku społecznego, który płonie, płonie i nie chce zgasnąć? Unikanie. W najprostszym ujęciu unikanie polega na odwracaniu się od czegoś, czego się boimy, by poczuć się lepiej. I w tym tkwi szkopuł: dzięki unikaniu naprawdę czujemy się lepiej, przynajmniej na krótką metę. Lęk chwilowo odchodzi. W przypadku Jima przycichał aż do następnego razu, gdy chłopak widział z daleka Deenę na ulicy i przykucał za najbliższym chevroletem.
Jednak na dłuższą metę unikanie prowadzi do katastrofy. Jest wrogiem numer jeden dobrego samopoczucia emocjonalnego i hołubi wszelkie lęki, nie tylko społeczne. Aby lęk społeczny stał się problemem, nie wystarczą genetyka i doświadczenia – ten lęk musi rosnąć i być troskliwie pielęgnowany. Unikanie zapewnia mu takie warunki, i to idealnie.
Oczywiście trudno oczekiwać od nastolatka, żeby zdawał sobie sprawę z długofalowych konsekwencji strategii uników. Jim wiedział po prostu tyle, że pozwala mu to odsunąć w czasie moment, w którym będzie musiał powiedzieć Deenie, iż on też bardzo ją polubił. W ten sposób oddalał od siebie skrępowanie pierwszej miłości. A co najważniejsze, oddalał też możliwość, że po naprawdę dobrym poznaniu go Deena zdałaby sobie sprawę – jak bał się Jim – że popełniła okropny błąd, to zaś przepuściłoby jego serce przez maszynkę do mięsa.
To ten strach jest sednem lęku społecznego. Poczucie, że to, co jest w nas zawstydzającego, dyskwalifikującego czy wadliwego, ujawni się przed wszystkimi. Jim bał się, jak to nazywam, obnażenia. Lęk społeczny nie polega na samym strachu przed oceną; to jest strach, że sędziowie mają rację. Uważamy, że jest z nami coś nie w porządku, i stosujemy uniki, aby to ukryć. W naszym przekonaniu, jeśli dojdzie do obnażenia, zostaniemy odrzuceni, upokorzeni, potępieni.
Czego konkretnie się obawiamy? Dr David Moscovitch, psycholog-myśliciel z Uniwersytetu w Waterloo, ma teorię, że obnażenie dokonuje się na czterech płaszczyznach:
1 Lęk. Przede wszystkim możemy się obawiać, że ludzie zauważą fizyczne oznaki samego lęku – plamy potu na bluzce, rumieńce, jakby babcia przyłapała nas na oglądaniu porno, czy dukanie jak uczestniczka konkursu piękności, która nie radzi sobie z odpowiedzią na pytanie przed mikrofonem. Dlatego w szafie mamy pełno golfów, a w łazience zapas supersilnych antyperspirantów. Nie korzystamy ze wskaźnika laserowego ani nie pijemy przy ludziach wody z plastikowego kubeczka, żeby nie zauważyli, jak drżą nam ręce. Nie widzą nas spoconych, ale tylko dlatego, że ani na chwilę nie zdejmujemy swetra. Albo łykamy coś na uspokojenie.
2 Wygląd. Być może uważamy, że pod względem wyglądu mamy się czego wstydzić – nie jesteśmy dość atrakcyjni, źle się ubraliśmy, mamy włosy w nieładzie. Przybyło nam za dużo kilogramów. Wszyscy zobaczą plamki na skórze i pomyślą, że to jakaś paskudna choroba. Z której strony nie spojrzeć, nie przedstawia się to dobrze.
3 Charakter. To poważna sprawa. Możemy mieć ogólne zastrzeżenia