par, ćwiczących East Coast Swing pod okiem Tomasa, okazałego Brazylijczyka będącego właścicielem szkoły. Każdego niedzielnego wieczoru Tomas prowadził zbiorowe zajęcia, które przeradzały się we wspólny taniec – nazywał to imprezową lekcją. Obsługiwał sprzęt nagłaśniający, przed każdą piosenką zapowiadając: „Panie i panowie, oto fokstrot!” albo „Następny kawałek, rumba!”. Uczestnicy zajęć zapraszali się nawzajem do tańca i ćwiczyli kroki, a pomiędzy nimi krążyli instruktorzy, dający wskazówki i korygujący postawę – tu dłoń położyć na ramieniu, tam podnieść brodę. Przez cztery lata od chwili zainteresowania się tańcem towarzyskim Jim, pięćdziesięciosześciolatek o szczupłej sylwetce biegacza i równo przyciętych rudych włosach, zdradzających jego irlandzkie korzenie, zdążył stać się tu stałym bywalcem.
Tego wieczoru, gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki A Wink and a Smile Harry’ego Connicka Jr. i pary spowolniły fokstrota, Tomas pochylił się do mikrofonu. Z błyskiem w oku powiedział: „Dobrze, czy mogę poprosić, żeby wszyscy oprócz Mayumi zeszli z parkietu?”. Jim się zdziwił. Tomas zwykle puszczał melodie jedna zaraz po drugiej, by wszyscy zostawali na parkiecie. Ale tego wieczoru stało się inaczej. Mayumi była instruktorką Jima, więc uprzejmie zaklaskał, po czym obrócił się i skierował do składanych krzesełek. Ale Tomas mówił dalej: „Mamy dziś dla was wszystkich występ niespodziankę: taniec urodzinowy!”.
Jim zamarł. Dziś były jego urodziny. Jakim cudem się o tym dowiedzieli? Nikomu nic nie mówił. Obrócił się w stronę parkietu i spojrzał pomiędzy głowami kilkudziesięciu osób. W pustym kręgu stała otoczona przez widzów rozpromieniona Mayumi, wyciągając ku niemu rękę.
Jaką różnicę robią czas i praktyka. Cztery lata wcześniej nawet w najśmielszych snach Jim nie wyobrażałby sobie, że będzie uczestniczył w imprezach, tym bardziej tanecznych, na których będzie podchodził do kobiet i odstawiał cza-czę otoczony lustrami i dziesiątkami innych ludzi.
Jim dorastał na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w irlandzko-katolickiej dzielnicy Dorchester, na robotniczym osiedlu w sercu Bostonu. Jego ojciec, cichy i zrównoważony mężczyzna, pracował przez trzydzieści lat jako konserwator zieleni w Harvardzie; matka była sekretarką w firmie ubezpieczeniowej. Razem z młodszym bratem, Ryanem, Jim mieszkał na drugim piętrze kamienicy, jakie bostończycy nazywają triple-decker (dosł. trójpokładowce) – ich mieszkanie było wciśnięte między identyczne na górze i dole. Po szkole Jim i Ryan kręcili się po osiedlu z dziećmi z sąsiedztwa, które w niemałej części były ich kuzynostwem. Jeśli tylko zaspy nie pokrywały jezdni, chłopcy mogli grać w hokeja ulicznego, obrzucając się po koleżeńsku wyzwiskami i na zmianę wyciągając krążek spod wielkich jak jachty aucisk o winylowych dachach. Pomiędzy tercjami biegali do sklepu wielobranżowego na rogu, by za resztę ze sprawunków dla mamy kupować niemal codzienne racje Mountain Dew i Twinkies.
Mieszkańcy osiedla byli zrośnięci ze sobą, w przenośni i dosłownie. „Gdybym chciał, mógłbym przeskoczyć z mojego okna w okna domu po sąsiedzku – wspomina Jim. – Domy stały tak blisko siebie”. Ta fizyczna bliskość odzwierciedlała też bliskie więzi międzyludzkie. Jeżeli pojawiał się tu obcy, mieszkańcy od razu to zauważali i pytali: „W czym pomóc?”. Wszyscy mieli oko na ulice, na dzieci.
– Było bezpiecznie – mówi Jim. – Chociaż czasami miałem przez to kłopoty. Wychodziliśmy z bratem pobawić się i mama prosiła, żebyśmy nie oddalali się poza ulicę Linden. A my oczywiście szliśmy dalej. Więc po powrocie do domu dostawaliśmy szlaban. „Skąd wiedziałaś?”, pytałem. A ona na to: „Pani O’Neill widziała cię i zadzwoniła”. Nic nie mogło mi się upiec. Ale oznaczało to, że zawsze byliśmy bezpieczni. Nie chciałbym dorastać w żadnym innym miejscu.
O ile jednak baczne oczy sąsiadów oznaczały dla Jima i jego kolegów bezpieczeństwo, o tyle dla jego matki Maeve miały jeszcze inne znaczenie. Gdy Jim i Ryan szli do szkoły, kościoła, na przyjęcie rodzinne czy po prostu pograć w hokeja, zanim wypadli jak burza po schodach na dwór, Maeve odprawiała przy nich swój zwyczajowy rytuał. „Chodźcie no tu, niech się wam przyjrzę”, mówiła i lustrowała ich od stóp do głów, poprawiając niesforny kosmyk włosów i pucując poślinionym palcem umorusaną buzię.
– Musieliśmy wyglądać dobrze – wspomina Jim. – W powietrzu ciągle wisiał strach. Strach przed potępieniem. Strach, że sąsiedzi zaczną mówić. Że sąsiadki się zejdą, pokiwają głowami, pocmokają i powiedzą: „Widziałyście wczoraj chłopaków od Nolanów?”.
Po powrocie do domu odbywał się inny rytuał. Podczas gdy chłopcy myszkowali w szafkach, szukając czegoś do jedzenia, Maeve pytała: „Natknęliście się na kogoś? Widzieliście kogoś z sąsiadów?”. Jim opowiada:
– Panowała atmosfera ciągłego bycia na widoku. Ciągłego bycia lustrowanym. Matka żyła w nieustannym strachu, że ktoś z sąsiadów zobaczy, jak bawimy się w jakichś śmieciach, zachowujemy nieodpowiednio czy nie wiem co. Ale nie umiała tego wyartykułować.
Maeve robiła się jeszcze bardziej speszona, gdy sama miała gdzieś wyjść.
– Najgorsze było stanie z nią w kolejce w banku – opowiada Jim. – Bo była tam w potrzasku. Ktoś mógłby ją zobaczyć, a ona nie mogła nic na to poradzić. Czuła się jak na widelcu, stojąc między tymi czerwonymi linami do okienka kasowego.
Z biegiem lat jej dyskomfort się pogłębiał i w końcu Maeve praktycznie przestała wychodzić z domu. Posyłała Jima i Ryana do kościoła, ale sama tam nie chodziła. Jak wyjaśnia Jim:
– Myślę, że za bardzo bała się wyjść do kościoła i zobaczyć z ludźmi, posyłała więc nas w zastępstwie, żeby sąsiadki nie gadały. Próbując to z czasem zrozumieć, chciałem być wyrozumiały i uważałem, że może była zbyt dumna, ale wiem, że chodziło o strach.
Nie ma wątpliwości, że strach jest genetyczny. Jeżeli masz bliskiego krewnego – w przypadku Jima matkę – z zaburzeniem lękowym, występuje u ciebie cztero- do sześciokrotnie większe ryzyko takiego zaburzenia. Ale genetyka psychiczna to puzzle, kostka Rubika doprowadzająca do rozpaczy nawet najbardziej systematycznych naukowców. Dlaczego? Po pierwsze, w odróżnieniu od choroby Huntingtona czy niedokrwistości sierpowatokrwinkowej lęk nie znajduje się pod kontrolą pojedynczego genu. Nie jest jednak jasne, czy wynika z rozległych efektów wywieranych przez zaledwie parę genów czy z ograniczonych efektów wielu. Nakłada się na to problem zwany złożonością fenotypową, co oznacza, że lęk przypomina mitologiczną hydrę z wieloma różnymi głowami. Lęk społeczny niewątpliwie zalicza się do kategorii „lęku”, ale podobnie należą do niej tak odmienne przejawy jak zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne, napady paniki czy fobia przed pająkami. Trudno jest sobie wyobrazić, w jaki sposób tak różne kwiaty mogą kiełkować z jednego ziarenka genetycznego.
Po drugie, lęk nie jest stanem obiektywnym – przynajmniej w świetle dzisiejszej wiedzy. Nie istnieje badanie laboratoryjne, które określałoby jego poziom. Nie da się zobaczyć lęku w oglądanej pod mikroskopem próbce krwi Jima czy Maeve. Na razie występowanie u kogoś lęku opieramy na jego deklaracji. Choć geny prowadziły do ekspresji lęku przez tysiąclecia, zaburzenie lęku społecznego (fobię społeczną, czyli wersję tego lęku przez wielkie „L”) po raz pierwszy opisano w literaturze fachowej dopiero w 1966 roku, a zostało ono precyzyjnie zdefiniowane w 1980 roku. W tej sytuacji nie jest nawet jasne, czy nowoczesne, skodyfikowane przez człowieka diagnozy będą się pokrywać z naszymi pradawnymi genomami.
Ostatnią komplikacją jest ścisły splot genetyki z doświadczeniem, przypominający połączenie kawy z mlekiem. Nasze bieżące decyzje są motywowane usposobieniem, ale czy preferencja do zostania