rozpaczliwie niezdarni. Obawiamy się, że nie będziemy mieli nic do powiedzenia, nie będziemy chwytać sensu, w głowie pojawi się nam pustka; że jesteśmy za cisi, zbyt nudni; że nie zapanujemy nad emocjami, będziemy się plątać w zeznaniach, ludzie nie zrozumieją, o co nam chodzi, i spojrzawszy na nas z niedowierzaniem, poproszą o powtórzenie, zwracając się do nas tonem, jakim mówi się do trzylatka.
Zamiast więc ryzykować obnażenie, chowamy się. Niekiedy wprost, jak w przypadku Jima dającego nura w krzaki. Ale niekiedy robimy to dyskretnie: wpatrując się w swój telefon, unikając patrzenia na ludzi albo siedząc w milczeniu, gdy wszyscy w najlepsze rozprawiają.
Unikanie Deeny nauczyło Jima dwóch rzeczy. Po pierwsze, że kontakty z nią są ryzykowne – wręcz groźne. Groziły upokorzeniem, ewentualnością, że coś się zacznie, a ona potem straci zainteresowanie i skaże Jima na męczarnie młodzieńczego zawodu miłosnego. Choć było to niewątpliwie możliwe, trzymając się bardzo, bardzo daleko od niej, Jim nigdy nie miał okazji przekonać się, że sprawy nie muszą potoczyć się w taki sposób.
Drugą sprawą, której nauczyło Jima unikanie, jest to, że nie potrafi zareagować na zainteresowanie Deeny. Unikanie to odpowiednik troskliwej kwoki w twoim mózgu – chce dobrze, ale odgradzając cię od danej sytuacji, niechcący posyła sygnał, że sobie z nią nie poradzisz. Osłaniając cię przed niebezpieczeństwem, sprawia, że nie możesz dojść do wniosku: „Hej, to nie było takie okropne” albo „Zaraz, zaraz, nie stało się nic złego”, i blokuje biorącą się z tego pewność siebie, która wynika z pokonywania coraz większych wyzwań.
Podsumowując: za każdym razem, kiedy wykręcamy się od pójścia na piwo z kolegami z pracy (Nie, muszę jeszcze coś dokończyć, nie czekajcie na mnie), unikamy powiedzenia przycinającej nam włosy fryzjerce, że nie chcieliśmy, aby były aż tak krótkie (Nie chcę, żeby poczuła się urażona – w końcu trzyma w rękach nożyczki!), czy zwlekamy z oddaniem do sklepu prześcieradła na materac o długości 220 centymetrów, podczas gdy chcieliśmy tylko 180 centymetrów (Może da się to zrobić przez internet?) – potwierdzamy naszemu mózgowi, że ta rozmowa, to wydarzenie, ci ludzie są z jakiegoś nieznanego powodu niebezpieczni, a my nie potrafimy sobie z nimi poradzić. Co gorsza, tracimy okazje do zbierania przykładów świadczących przeciwnie. Nie dowiadujemy się, że pominąwszy zapadającą raz czy dwa razy krępującą ciszę przy piwie, w sumie koledzy z pracy nas lubią. Siedzimy jak trusie, obliczając w myślach, ile czasu zabierze nam zapuszczenie grzywki. Śpimy na zwijającym się prześcieradle, przewracając oczami na własne nieudacznictwo. Dla uwrażliwionego na lęk mózgu koszty te są małą ceną do zapłacenia za uniknięcie niebezpieczeństwa i odrzucenia. Jeżeli jednak są płacone raz za razem, powiększamy swoje manko doświadczeń i pewności siebie, nie mówiąc już o kontynuowaniu serii beznadziejnych fryzur.
Po mniej więcej roku chodzenia okrężną drogą i chowania się za autami Jim dowiedział się od kolegi z sąsiedztwa, że w poprzednim tygodniu cała rodzina Deeny się wyprowadziła. Chłopak odetchnął z ulgą, lecz ku swemu zaskoczeniu był też głęboko rozczarowany. Rozczarowany sobą oraz tym, że w taki oto sposób zakończyła się ta historia. Kiedy zaś raz odkrył metodę unikania, stała się ona dla niego standardową reakcją na wyzwania wieku młodzieńczego i wczesnej dorosłości. Dziedzictwo genetyczne, połączone z lekcjami od Maeve i wzmocnione unikaniem, rozrosło się w mózgu Jima na dobre.
Przeskoczmy blisko czterdzieści lat do przodu. Tuż przed pięćdziesiątymi urodzinami Jim znalazł się na życiowym zakręcie: po długim, ale burzliwym małżeństwie jego żona spakowała manatki i zamieszkała z innym mężczyzną, zostawiając go samego z jego lękami.
– Na mój lęk mówiła „twoja zabawka” – wspomina. – Krzyczała do mnie: „Musisz iść do lekarza”, ale kiedy w końcu poszedłem, nie mogła znieść tego, że potrzebowałem pomocy.
Po rozwodzie Jim dalej pracował i dbał o elementarne sprawy bytowe, ale na tym koniec. Od piątkowego popołudnia po pracy do poniedziałkowego ranka siedział w domu. Czytał powieści historyczne, po części dlatego, że mu się podobały, ale głównie dlatego, że bał się zająć czymkolwiek innym. Sporadycznie pojawiał się na rodzinnych uroczystościach – chrzcinach, czuwaniach – ale od momentu otrzymania zaproszenia na nie przez dwa, trzy tygodnie chodził jak struty, bojąc się, co będzie miał mówić, jak będzie się czuł i w ogóle jak wszystko wypadnie. W krytycznym dniu nieraz odwoływał swoje przybycie, ostentacyjnie kaszląc do słuchawki i zasłaniając się chorobą.
Jego kuzynka Rosaleen zauważyła te nieobecności i zaniepokoiła się o niego. Powiedziała mu, że musi zacząć wychodzić do świata, bo zdziwaczeje. Zachęciła go do chodzenia do kościoła, więc pojawiał się tam, żeby zrobić jej przyjemność, ale po kilku tygodniach z tego zrezygnował. Wtedy wpadła na pomysł klubu książki. „Przecież uwielbiasz czytać – przekonywała go, gdy potrząsał głową. – Musisz ruszyć się z domu”. Zaczął więc jeździć na weekendy do rodzinnego domku letniego nad jeziorem, kiedy nikt inny z niego nie korzystał. Gdy przebywał sam nad wodą, obserwował innych ludzi, ale z nikim nie rozmawiał. Rosaleen przewróciła oczami. Nie o to jej chodziło.
Wielu z nas ma w swoim życiu taką Rosaleen. Zachęty dla osób lękliwych społecznie rozciągają się od umiarkowanie protekcjonalnych (Dasz sobie radę!) do graniczących z pogróżkami (Chcesz umierać w samotności?). Jednak próby zaradzenia brakowi życia towarzyskiego, które legło w gruzach pod wszechobecnym skrępowaniem, polegające na mobilizowaniu do wyjścia między ludzi dlatego, że „dobrze ci to zrobi”, mają niestety taki sam urok jak namawianie do zjedzenia wszystkich nałożonych na talerz jarzyn. Nawet gdy samych nas dręczy poczucie, że faktycznie „trzeba by się ruszyć”, im bardziej otoczenie na nas naciska, tym mocniej zapieramy się piętami. Poza tym nie wydaje się to celowe. Dlaczego mielibyśmy ustąpić i wybrać się na zjazd koleżeński, imprezę czy osiedlowy piknik? Żeby pocić się jak świnia i czuć się niezręcznie? Oddychamy z ulgą dopiero po powrocie do domu, wdzięczni, że mordęga wreszcie się skończyła.
Ale mając w głowie napomnienia Rosaleen, pewnego weekendu Jim z ociąganiem poszedł do niej na wieczorny grill. Siedział sobie spokojnie na kanapie w salonie, gdy wokół niego krążyli rozgadani ludzie z kotletami i sałatką ziemniaczaną na papierowych talerzykach. Dzieciaki ganiały zasapane psy i młodsze rodzeństwo. Ktoś podszedł do niego od tyłu. Zatrzymał się. I po chwili kobiecy głos zapytał:
– A co ty tutaj robisz?
Jim obrócił się. Mówiła do niego Deena, całkiem dorosła. Oczy otworzyły mu się szeroko. Włączył się dawny impuls, by schować się w krzakach, ale zamiast tego Jim usłyszał swoje własne słowa:
– Rosaleen to moja kuzynka. Ale co ty tutaj robisz?
– Mieszkałam kiedyś naprzeciw Rosaleen, pamiętasz? Znamy się.
Okrążyła kanapę i usiadła obok niego, kładąc sobie tekturowy talerzyk na kolanach.
Zaczęło się zwyczajowe „co teraz robisz”, „gdzie mieszkasz”, „ile to lat minęło”, „jak ten czas leci”. Życie nie oszczędzało Deeny, ale teraz znalazła stabilną pracę w zarządzie komunikacji miejskiej, a po zaliczeniu serii nieudanych prób była wreszcie w związku z sympatycznym facetem. Jim powiedział jej o swoim rozwodzie.
– Przykro mi – powiedziała. A potem: – Czy mogłabym z tobą porozmawiać na osobności, zanim wyjdziesz?
Jim poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
– Jasne – wykrztusił.
Przenieśli się na frontowe