Kristin Hannah

Odległe brzegi


Скачать книгу

martw się, twoje walizki są w samochodzie. Wszystko spakowałam. Wystarczy, jeśli dowieziesz nas na lotnisko.

      Drzwi do jego biura otwarły się z hukiem. Do środka wbiegła młoda kobieta w szarej sukni robionej na drutach i długich do kolan botkach.

      – Nie uwierzysz… – zaczęła, szybko zmierzając w jego stronę.

      Pokonała połowę długości pokoju, gdy nagle zdała sobie sprawę, że Jack nie jest sam. Zatrzymała się i obdarzyła Elizabeth uprzejmym uśmiechem.

      – Przepraszam za wtargnięcie, ale to wspaniała wiadomość. Mam na imię Sally.

      Elizabeth zdobyła się na nieszczery uśmiech. Była za bardzo zła na męża, żeby silić się na uprzejmości.

      – Cześć, Sally. Wydaje mi się, że spotkałyśmy się podczas pikniku z okazji Święta Pracy.

      – O… taaak.

      Wyraźnie zrobiłam wrażenie – pomyślała.

      – Przepraszam, że przeszkadzam, Jack, ale wiem, że chciałbyś to zobaczyć. – Podała Jackowi kartkę. – Trzy następne kobiety wniosły oskarżenie przeciwko Graylandowi.

      – Aresztowali go?

      – Jeszcze nie. Trener Rivers powiedział: „Dzięki Bogu, w naszym wspaniałym kraju człowiek jest niewinny, póki nie udowodni mu się winy”.

      – Innymi słowy, Drew będzie grał dopóty, dopóki nie zamkną się za nim drzwi więzienia.

      – Dokładnie, ale mam dla ciebie jeszcze jedną wspaniałą wiadomość. Właśnie zadzwoniła do mnie jedna z tych dziewcząt. Zgodziła się wszystko nam opowiedzieć. W obecności kamery.

      – Spotkajmy się w holu za trzydzieści minut. Opracujemy plan.

      – Zgoda.

      Sally energicznie kiwnęła Elizabeth głową i wyszła. Drzwi zatrzasnęły się za nią.

      Elizabeth spojrzała na męża.

      – Pozwól, że zgadnę. Nie jedziesz ze mną.

      Wziął ją w ramiona.

      – Daj spokój, kochanie – mruknął tuż przy jej uchu. – Wiesz, jak bardzo jest mi to potrzebne. Jak powietrze.

      A twoje potrzeby są zawsze najważniejsze, prawda, Jack? – pomyślała.

      Była wściekła, że nie może powiedzieć tego na głos. Kiedy w końcu nauczy się mówić to, co naprawdę myśli?

      – Przyjadę do was – obiecał. – Będę na Wigilię.

      Jego głos był delikatny jak jedwab, uwodzicielski. Doskonale zdawała sobie sprawę, że Jack i tak zdoła postawić na swoim, co gorsza, dobrze o tym wie. Liczył na to, że żona zgodzi się na wszystko, że będzie stanowić jedyny pewny dźwigar w rozpadającym się małżeństwie.

      Stali tak blisko, że mogli się pocałować, ale Elizabeth wydawało się, że dzieli ich ogromna przepaść.

      – Trzymam cię za słowo, Jacksonie – ostrzegła.

      – Możesz na mnie liczyć.

      Te słowa wywołały w pamięci wszystkie minione lata. Elizabeth zastanawiała się, czy powiedział je celowo.

      – Dobrze, skarbie. Jadę.

      Pocałował ją i puścił. Potknęła się i straciła równowagę.

      – Kocham cię, Birdie.

      Chciała powiedzieć to samo, ale nie mogła. Zresztą i tak chyba tego nie zauważył. Myślami był już za drzwiami, z Sally.

      Później, przecinając pusty parking stacji telewizyjnej, Elizabeth zastanawiała się – i to nie po raz pierwszy – ile razy kobieta może naginać się do czyjejś woli, nim w końcu się załamie.

      Elizabeth nie lubiła podróżować samolotem sama. Czuła się jak kawałek lukrecji w miseczce ryżu. Widoczna, ale całkiem zbędna.

      Podziękowała za wszystko stewardesie i przez cały czas siedziała z nosem w książce.

      W wypożyczalni samochodów w Nashville wybrała białego forda taurusa i wypełniła formularze. To zdumiewające, ale nigdy wcześniej tego nie robiła. Zawsze to Jack pisał, a ona stała obok, nie odzywając się ani słowem. Do niej należało potem przechowanie dokumentów w bezpiecznym miejscu aż do chwili oddania samochodu.

      Gdy formalności zostały załatwione, usiadła za kierownicą i pojechała na południe.

      Z każdym przejechanym kilometrem coraz bardziej się uspokajała.

      Znów była w swoim ukochanym Tennessee, jedynym miejscu na świecie, w którym czuła się jak w domu, jeśli nie liczyć Echo Beach.

      Przy zjeździe na Springdale wrzuciła migacz i opuściła autostradę.

      Od razu dostrzegła zmiany. Od ostatniej wizyty trzy lata temu Springdale zdecydowanie się rozrosło. Miasto przede wszystkim odsunęło się daleko na wschód, jakby wszystkie wspaniałe, zabytkowe budynki były nosicielami jakiejś zaraźliwej choroby. Stały na niewielkiej przestrzeni, stanowiąc enklawę z cegły i zaprawy, zgromadzone wokół czegoś, co niegdyś było jedynym skrzyżowaniem w mieście.

      Teraz przez Springdale biegła czteropasmowa ulica, przy której po obu stronach stały długie, pomalowane w pasy centra handlowe. Wal-Mart znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie Targetu; wrogowie skazani na ciągłą walkę. Złote łuki i neon zdobiły Winn-Dixie, był nawet dom towarowy Blockbuster Video. Wszystko tonęło w zielonych i czerwonych świątecznych dekoracjach. Niezliczone wywieszki zapowiadały bożonarodzeniowe wyprzedaże.

      Na szczęście na rogu First i Main, między nowym Krogerem i restauracją Cracker Barrel, wciąż stała tawerna, którą tak bardzo lubił jej ojciec. Elizabeth niejednokrotnie siłą ściągała go stamtąd do domu…

      – Dlaczego muszę już iść, kochanie? – pytał niezmiennie swoim donośnym głosem, jakby lada chwila miał wybuchnąć śmiechem – to niemożliwe, żeby była już pora na kolację.

      Półtora kilometra za miastem droga znów się zwężała i dalej biegły tylko dwa pasma. Elizabeth znalazła się w miejscu, w którym dorastała. Po obu stronach niemal pustej jezdni aż po horyzont ciągnęły się puste pola tytoniowe, tylko gdzieniegdzie urozmaicone przez nagie drzewa. Widać było kilka gospodarstw, domów ukrytych przed ludzkim wzrokiem za starannie posadzonymi roślinami zimozielonymi. Jedynym znakiem postępu były dziesiątki billboardów. Przed Elizabeth pojawił się znak farmy: przerdzewiały, pomarańczowy traktor na sporym kawałku blachy. Ów wehikuł od zawsze stał na początku Sojourner Road.

      Skręciła w długą żwirową drogę, która biegła wzdłuż granicy posiadłości ojca.

      Wszystko po prawej stronie należało do Edwarda Rhodesa. Wiele akrów uprawnej ziemi. Wkrótce znów zostaną obsadzone. Do lipca kukurydza będzie miała wysokość człowieka. W październiku liście zrobią się złocistobrązowe i cienkie jak papier, a gdy nadejdą wczesnozimowe wiatry, łodygi będą szeleścić jak rój pszczół. Siew, sadzenie i zbiory odmierzały w tej krainie upływ czasu. Wszystko w świecie ojca Elizabeth podporządkowane było porom roku. Wszystko w zależności od światła słonecznego przychodziło i odchodziło, rodziło się i umierało.

      W końcu dotarła na podjazd. Nad jej głową wznosiła się ogromna metalowa brama. Miedziany, pozieleniały ze starości szyld z napisem SWEETWATER kołysał się lekko na wietrze.

      Elizabeth zdjęła nogę z pedału gazu i zatrzymała się pod domem. Po obu stronach podjazdu nagie, brązowe konary wznosiły się błagalnie ku szaremu zimowemu niebu.

      Była w domu.

      Na