czas. Podeszła do stoiska z gazetami, przerzuciła kolorowe czasopismo, które obiecywało jej: „Młodszy i bardziej płaski brzuch. Wystarczy dziesięć minut dziennie…”.
(Taaak, jasne).
…i kupiła najnowszą powieść Stephena Kinga.
Po godzinie podeszła do bramki i usiadła naprzeciwko brudnego okna, z którego roztaczał się widok na pasy startowe.
Nerwowo stukała stopą o podłogę. Kiedy zdała sobie sprawę, co robi, znieruchomiała.
To żenujące, by dorosła kobieta była tak podniecona faktem, że za chwilę zobaczy swoje córki. Gdy doczeka się wnuków, pewnie będą musieli ją zamykać albo wiązać.
Nigdy nie należała do kobiet, które traktują dzieci jak coś całkiem naturalnego.
Gdy Stephanie miała dwanaście lat, chodziła do siódmej klasy, nosiła klamerki i zaczynały jej rosnąć piersi, Elizabeth po raz pierwszy uzmysłowiła sobie, że czas posuwa się do przodu. Widząc, jak jej prawie nastoletnia córka po raz pierwszy flirtuje z chłopcem, Elizabeth musiała usiąść, tak ją to zaniepokoiło. W chłodny zimowy poranek w ułamku sekundy zrozumiała, że rodzina jest czymś wyjątkowo nietrwałym, i potem już nigdy nie zdołała się otrząsnąć. Od tego czasu każdą cenniejszą chwilę utrwalała na taśmie wideo, a robiła to z takim uporem, że członkowie rodziny jednogłośnie jęczeli, ilekroć wołała: „Zaczekajcie!”. Wiedzieli, że zaraz pobiegnie po kamerę.
Usłyszawszy zapowiedź spikera, uniosła głowę.
Samolot podjechał do rampy.
Wstała, ale nie zrobiła ani kroku. Dziewczęta denerwowały się, gdy przeciskała się przez tłum, żeby stanąć w pierwszej linii. Nauczyła się tego dawno, dawno temu, jeszcze w czasach, kiedy autobusy przywoziły dzieci z wyprawy na narty. Pewnego razu powędrowała nawet do szkoły, żeby wcześniej się spotkać z córkami.
„Nie jesteśmy niemowlakami, mamusiu” – powiedziała Jamie, zniecierpliwiona.
Oczywiście, Jamie prawie zawsze mówiła ze zniecierpliwieniem. Młodszej córeczce od urodzenia się spieszyło. Zaczęła chodzić, mając dziewięć miesięcy, w wieku dwóch lat już mówiła i od tego czasu nie zwolniła tempa. Entuzjastycznie nastawiona do życia, czerpała z niego radość pełnymi garściami.
– Cześć, mamusiu!
Jako pierwsza z tłumu pasażerów wyłoniła się Stephanie. Jak zwykle nienagannie ubrana, miała na sobie wyprasowane spodnie w kolorze khaki, biały golf i czarny blezer. Kasztanowe włosy, zaczesane do tyłu, podtrzymywała czarna aksamitna przepaska. Dziewczyna miała delikatny, ale idealny makijaż. Nawet gdy była dzieckiem, odznaczała się jakimś niezwykłym wdziękiem. Wszystko przychodziło jej z wyjątkową łatwością, a to, czego się podjęła, zawsze robiła dobrze.
Elizabeth wybiegła do przodu i energicznie uścisnęła córkę.
– Co się stało? – spytała Stephanie ze śmiechem, kiedy się odsunęła. – Nie przyniosłaś kamery, żeby zarejestrować pomyślne lądowanie?
– Bardzo zabawne. – Elizabeth czuła, że ma kluchę w gardle. Po cichutku liczyła, że tego nie słychać. – Gdzie twoja siostra?
– Nie mieli sąsiednich foteli. Zostałyśmy rozdzielone.
Jamie wyszła z samolotu jako ostatnia. Odznaczała się w tłumie, gdyż przypominała coś w rodzaju gotyckiego stracha na wróble. Po pierwsze, była bardzo wysoka, miała prawie sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, po drugie, wzrok przykuwały jej włosy – jasne jak zboże, falami opadały aż do pasa. Ubrała się w obcisłe, czarne skórzane spodnie, czarną koszulę, z przynajmniej kilkunastoma zamkami błyskawicznymi, i czarne, wysokie botki. Błękitne oczy obrysowała grubą, czarną jak sadza kreską.
Przecisnęła się przez tłum jak typowy obrońca.
– Wielki Boże! – jęknęła zamiast powitania. – To był najgorszy lot w moim życiu. Dziecko, które siedziało obok mnie, powinno zostać umieszczone w zakładzie zamkniętym.
Jamie nie uznawała żadnych odcieni szarości; wszystko było albo czarne, albo białe.
Pocałowała Elizabeth w policzek.
– Cześć, mamo! Wyglądasz na zmęczoną. Gdzie tata?
Elizabeth wybuchnęła śmiechem.
– Dzięki, skarbie, za komplement. Ojciec musiał zostać na jeden dzień. Wpadł na trop jakiejś wielkiej afery.
– O rany, co za szok! – Jamie przerwała, by nabrać powietrza w płuca, po czym natychmiast zaczęła mówić. – Chyba nie mogli już wstawić do samolotu więcej foteli! Naprawdę. Kiedy facet przede mną opuścił swoje siedzenie, moja taca upadła i o mało nie wybiła mi zębów. Poza tym tylko cyrkowiec mógłby wydostać się ze swojego miejsca.
Gdy podjechały pod dom, Jamie wciąż jeszcze mówiła.
Ojciec i Anita musieli usłyszeć warkot silnika (pewnie od pół godziny stali przy oknie i niecierpliwie czekali), bo natychmiast pojawili się na werandzie z wyciągniętymi rękami i uśmiechami na twarzach.
Jamie wysiadła z samochodu, z rozwianymi włosami przebiegła kilka kroków i rzuciła się w otwarte ramiona dziadka.
Elizabeth i Stephanie zabrały wszystkie bagaże i ruszyły za nią.
– Witaj, Stephie – szepnęła Anita ze łzami w oczach, biorąc wnuczkę w ramiona.
Po szybkiej wymianie: „Witajcie!”, „Tak bardzo za wami tęskniliśmy”, „Jak minął lot?” – wszyscy weszli do środka.
Dom pachniał Bożym Narodzeniem; przycięte niedawno gałązki iglaków leżały na gzymsie nad kominkiem i wiły się wokół poręczy; w powietrzu unosił się cynamonowy zapach świeżo upieczonego ciasta dyniowego. Na każdym stole w kryształowych świecznikach płonęły świece o zapachu wanilii. Wszędzie były świąteczne ozdoby, które dziewczęta wykonały jeszcze w dzieciństwie: gliniane choinki, które przechylały się na bok jak Krzywa Wieża w Pizie, bałwany z masy papierowej, pokryte błyszczącą farbą akrylową, szopka wykonana z wytłoczek na jajka.
Resztę dnia spędzili, rozmawiając, grając w karty, pakując prezenty i potrząsając pakunkami, które już leżały pod choinką. Wczesnym popołudniem Stephanie i Anita zniknęły w kuchni, żeby zrobić sos i nieco wcześniej przygotować zapiekankę warzywną.
Elizabeth grała z Jamie i ojcem w pokera. Nagrodę stanowiły wykałaczki.
– No więc, panienko – powiedział ojciec, pykając fajeczkę i bacznie przyglądając się swoim kartom. – Jak idzie w Georgetown?
Jamie wzruszyła ramionami.
– Ciężko.
Elizabeth była zaskoczona. Jamie nigdy nie przyznawała się, że coś ciężko jej przychodzi. Już jako dziecko chciała wspiąć się na Mount Everest, publikować japońskie wiersze haiku i wystartować w zawodach pływackich podczas olimpiady.
– Co się dzieje, Jamie? – spytała Elizabeth, marszcząc czoło.
– Nie dramatyzuj, mamusiu. To tylko trudna kwarta, nic więcej.
– Jak miewa się Eric?
– To już skończone. Rzuciłam go dwa tygodnie temu.
– Och!
Nagle Elizabeth poczuła się dziwnie zagubiona i zdezorientowana. Swego czasu znała nawet najdrobniejsze szczegóły z życia córek; obecnie chłopcy pojawiali się i znikali bez ostrzeżenia. W drugim pokoju zadzwonił telefon. Ktoś go odebrał.
– Spotykasz się z kimś innym?
– Do diabła z tym, Birdie. Kto by się przejmował chłopakami? Liczy się tylko pływanie. Czy będziemy mogli ci kibicować