prawdopodobieństwo. Szansa, że przytrafi mi się druga katastrofa, wynosi jeden do miliarda. Uważam się więc za szczęściarza.
Opuścili samolot, podpisali umowę wypożyczenia samochodu i wyszli z Międzynarodowego Portu Lotniczego Williston Basin.
– Oho – rzuciła Jamison, gdy znaleźli się na zewnątrz i uderzył w nich silny podmuch wiatru. Zachwiał się nawet olbrzymi Decker. – Coś mi się zdaje, że źle się spakowałam – zauważyła żałosnym tonem. – Powinnam była wziąć więcej ubrań, żeby wkładać je na cebulkę.
– Czego ci potrzeba poza spodniami, koszulą, odznaką i spluwą?
– Z kobietami jest inaczej, Decker.
Jamison kierowała autem, a Decker wprowadzał dane do nawigacji w telefonie. Potem usadowił się wygodnie i patrzył na szybko przesuwającą się za oknem drogę. Była szósta po południu. Wjeżdżali prosto w nadciągającą burzę. Paskudne czarne cumulusy piętrzyły się przed nimi niczym unosząca wysoko głowę kobra i szykowały się do poważnego ataku na ten skrawek północnej części Środkowego Zachodu.
– Irene Cramer – powiedział cicho Decker.
Jamison kiwnęła głową i sposępniała.
– Znaleziona martwa w środku głuszy przez faceta tropiącego wilka.
– I co szczególnie godne uwagi: zwłoki poddano autopsji – dodał Decker.
– Dla mnie to będzie pierwszy taki przypadek, a dla ciebie?
– Widziałem w życiu rozkrojone ciała, ale nie wyglądały tak, jak te na pokazanych nam fotografiach. W tym wypadku miejsce zbrodni było czyste, jeśli nie liczyć wymiocin tropiciela.
– Seryjny morderca? Czy dlatego zwrócili się z tym do nas? Bogart w sumie niczego nam nie wyjaśnił.
Ross Bogart był szefem ich skromnej jednostki do zadań specjalnych. To on wysłał ich do Dakoty Północnej po briefingu najkrótszym z możliwych.
– Być może.
– Czy Ross jakoś dziwnie z tobą rozmawiał? – zapytała. – Bo ze mną tak.
Decker potwierdził.
– Chciał nam powiedzieć coś, czego powiedzieć nie mógł.
– Skąd wiesz?
– Bo to uczciwy, bezpośredni człowiek, który musi odpowiadać przed politykami.
– Nie lubię tajemnic na żadnym z obu końców sprawy.
– Nie wydaje mi się, że koniecznie musi chodzić o seryjnego mordercę.
– Dlaczego?
– Nie znalazłem w bazach danych żadnego podobnego wypadku. Sprawdziłem przed wylotem.
– Może mamy do czynienia z nowym graczem.
– Nowi nie są zwykle tak wyrafinowani.
– A jeśli próbuje od razu wyrobić sobie reputację? – zauważyła Jamison.
– Im wszystkim zależy na sławie – odparł Decker.
– Tylko że do lokalnego zabójstwa nie wzywa się FBI.
– Dlatego powinniśmy przyjrzeć się ofierze, a nie zabójcy.
– Uważasz, że Irene Cramer była z jakiegoś powodu ważna dla FBI?
– To wyjaśniałoby przy okazji powściągliwość Bogarta.
– Tak czy owak, szukamy zabójcy znającego się na medycynie sądowej, to jasne.
– Takie umiejętności ma spora liczba osób, łącznie z tymi po naszej stronie barykady.
– Lekarz sądowy, który zszedł na złą drogę? – podsunęła Jamison.
Decker wydawał się nieprzekonany.
– Prawdopodobnie znajdziesz na YouTube wideo z instruktażem krojenia manekina. Jednak w protokole zaznaczono, że cięcia wykonano profesjonalnie.
– Myślisz, że zabójca… co? Miał wprawę?
– Nic nie myślę, przynajmniej na razie.
– Zauważyłeś, że cała autostrada jest tutaj z betonu? – zapytała, spoglądając na nawierzchnię drogi.
– Asfalt zapewne słabo sprawdza się w tutejszych ekstremalnych warunkach – zauważył Decker. – Choć w sumie nie wiem, jaką wytrzymałość ma beton.
– Ho, ho, ależ z ciebie krynica wiedzy.
– Korzystam z Google, jak wszyscy.
– Daleko jeszcze?
Decker zerknął na wyświetlacz.
– Czterdzieści pięć minut jazdy. Prawie na granicy z Kanadą.
– Czyli wylądowaliśmy na najbliższym lotnisku.
– Powiedziałbym, że na jedynym.
– I bez tego mamy za sobą długi, wyczerpujący dzień.
– A zapowiada się równie długa noc.
– Zamierzasz rozpocząć śledztwo jeszcze dziś? – zapytała z lekkim niedowierzaniem.
Decker posłał jej surowe spojrzenie.
– Zawsze warto kuć żelazo, póki gorące. Zwłaszcza gdy ginie osoba, która powinna mieć przed sobą jeszcze długie życie.
3
– Co to? – zapytała Jamison, gdy zbliżali się do celu podróży.
Wskazała złociste pióropusze ognia, które migotały w ciemności jak upiorne lampki choinkowe.
– Płonący gaz – wyjaśnił. – Z odwiertów naftowych. W złożach ropy występuje gaz. Wydobywają tu jedno i drugie. Ale czasem wypuszczają gaz i go podpalają. Przypuszczam, że w pewnych sytuacjach inne działania wiązałyby się ze zbyt wysokimi kosztami, a niekoniecznie mają tu infrastrukturę niezbędną do przesyłania gazu rurociągami.
Jamison była zszokowana.
– Orientujesz się, o jakich ilościach gazu mowa?
– Z danych statystycznych, które czytałem, wynikało, że spalany gaz mógłby ogrzać cztery miliony domów.
– Cztery miliony domów? Mówisz serio?
– Tak przeczytałem.
– Przecież to musi szkodzić środowisku! Spalają czysty metan, zgadza się?
– Na tym się nie znam. Ale prawdopodobnie szkodzi.
– Te płomienie wyglądają upiornie. Kojarzą mi się z armią zombie maszerujących z pochodniami.
– Zacznij się przyzwyczajać. Wszędzie ich tu pełno.
I rzeczywiście, po drodze widzieli ich mnóstwo. Krajobraz przywodził na myśl gigantyczny tort z setkami świeczek.
Mijali całe osiedla domów na kółkach, z brukowanymi ulicami, znakami drogowymi, placami zabaw. Przed przyczepami mieszkalnymi pod metalowymi wiatami stały pojazdy – w większości podparte lewarkami, ubłocone. Pikapy albo solidne SUV-y.
Przejeżdżali też obok dużych działek otoczonych imponującymi ogrodzeniami, gdzie znajdowały się zwieńczone płomieniami szyby naftowe i gazowe, metalowe zbiorniki oraz osprzęt. Mężczyźni w kaskach i ognioodpornych pomarańczowych kamizelkach przemykali tu i tam, pieszo lub samochodami, krzątali się, uwijali, wykonując milion zadań. Z oddali wyglądali jak gigantyczne mrówki wysłane na decydującą misję.
– Miasto szczelinowania – rzekł Decker. – Przetrwało tylko