Widzę, że już o tym myślałeś – powiedziała zamaskowana.
– Jesteś mentatką?
– Och, nie – przerwała Luli. – Pan Leto nie pozwala szkolić mentatów.
Idaho spojrzał na Luli, a potem znów na zamaskowaną kobietę. „Nie ma mentatów?” Tleilaxańska historia nie wspominała o tym istotnym fakcie. Dlaczego Leto miałby tego zakazywać? Nadzwyczajne możliwości szkolonego do kalkulacji ludzkiego umysłu wciąż przecież znajdowałyby zastosowanie. Tleilaxanie zapewniali go, że Wielka Konwencja pozostaje w mocy i że komputery są nadal objęte anatemą. Z pewnością te kobiety wiedziały, że Atrydzi używali mentatów.
– A ty jak uważasz? – spytała zamaskowana. – Czy plugawi Tleilaxanie wpłynęli jakoś na twoją psychikę?
– Ja… nie sądzę.
– Ale nie jesteś pewny?
– Nie.
– Bez obaw, komendancie. Mamy sposoby, żeby się upewnić i żeby sobie poradzić z problemami, gdyby jakieś powstały. Plugawi Tleilaxanie próbowali tego tylko raz i drogo zapłacili za swój błąd.
– To brzmi krzepiąco. Czy Pan Leto przekazał mi jakieś wiadomości?
– Polecił nam zapewnić cię, że kocha cię tak, jak zawsze kochali cię Atrydzi – odpowiedziała z wyraźnym lękiem Luli.
Idaho odprężył się nieco. Jako dawny sługa Atrydów, wspaniale przez nich wyszkolony, bez trudu wyciągnął z tego spotkania kilka wniosków. Obie strażniczki były silnie uwarunkowane do fanatycznego posłuszeństwa. Jeżeli kaptur krył tożsamość tej drugiej, musiało być więcej kobiet o podobnej budowie ciała. Wszystko to mówiło o otaczających Leto niebezpieczeństwach, które wciąż wymagały subtelnych usług szpiegów i nie lada arsenału broni.
Luli spojrzała na swą towarzyszkę.
– Co powiesz, Przyjaciółko?
– Można go zabrać do cytadeli – odpowiedziała zamaskowana. – To miejsce nie jest odpowiednie. Byli tu Tleilaxanie.
– Gorąca kąpiel i zmiana stroju byłyby mile widziane – podsunął Idaho.
Luli patrzyła wciąż na Przyjaciółkę.
– Jesteś pewna?
– Nie można wątpić w mądrość Pana – odparła tamta.
Duncanowi nie podobał się fanatyczny ton „Przyjaciółki”, ale czuł się bezpieczny, bo ufał Atrydom. Wrogom i obcym mogli się wydawać cyniczni i okrutni, ale wobec swoich ludzi byli sprawiedliwi i lojalni. Nade wszystko byli lojalni wobec swego rodu.
„Ja zaś jestem jednym z nich – myślał Idaho. – Ale co się stało z tym Duncanem, którego zastępuję?” Był pewien, że od tych dwóch kobiet nie uzyska odpowiedzi.
– Idziemy? – spytał. – Pilno mi zmyć z siebie odór plugawych Tleilaxan.
Luli uśmiechnęła się do niego.
– Chodźmy. Sama cię wykąpię.
Wrogowie nas umacniają. Sprzymierzeńcy osłabiają.
Mówię to w nadziei, że pomoże to wam zrozumieć, dlaczego działam właśnie tak, świadomy, iż w moim Imperium narastają wielkie siły, które pragną tylko jednego: zniszczenia mnie. Wy, którzy czytacie te słowa, wiecie już dokładnie, co się stało, ale wątpię, czy to rozumiecie.
– Wykradzione dzienniki
Ceremonia „prezentacji”, którą buntownicy zaczynali swe spotkania, dłużyła się Sionie niemiłosiernie. Siedziała w pierwszym rzędzie i patrzyła wszędzie, byle nie na Topriego, który prowadził ceremonię ledwie kilka kroków od niej. Z tego pomieszczenia w podziemiach Onn jeszcze nie korzystali, ale było tak podobne do wszystkich innych miejsc ich spotkań, że mogło służyć za modelowe wnętrze.
„Sala zebrań buntowników – klasa B” – pomyślała.
Sala była przeznaczona na magazyn. Oświetlały ją białe, chłodne, niedające się przestroić lumisfery. Miała trzydzieści kroków długości i nieco mniej szerokości. Wchodziło się do niej przez labirynt podobnych pomieszczeń, z których jedno pełne było składanych krzeseł z małych sypialnych pokojów personelu.
Dziewiętnastu buntowników, towarzyszy Siony, zajmowało krzesła wokół niej, a kilka pustych czekało na spóźnionych, którzy mogli jeszcze przybyć na spotkanie.
Czas wyznaczono między zmianą o północy a poranną, by ukryć większy ruch w podziemnych przejściach służbowych. Większość buntowników przebrana była za energetyków, w cienkie, szare, jednorazowe spodnie i bluzy. Kilku, w tym Siona, miało na sobie zielone stroje kontrolerów maszyn.
Głos Topriego rozbrzmiewał w sali z natarczywą monotonią. Podczas ceremonii nie był bynajmniej piskliwy. Siona musiała przyznać, że jako prowadzący Topri jest raczej dobry, zwłaszcza w oczach nowo zwerbowanych. Jednak odkąd Nayla oświadczyła otwarcie, że mu nie ufa, Siona patrzyła na niego inaczej. Nayla umiała mówić z bezlitosną, zrywającą maski naiwnością. A po tamtej konfrontacji Siona dowiedziała się o Toprim jeszcze innych rzeczy.
Obróciła się w końcu i spojrzała na niego. Chłodne srebrzyste światło nie dodawało blademu Topriemu urody. Podczas ceremonii posługiwał się przemyconą kopią krysnoża kupioną od Muzealnych Fremenów. Siona przypomniała sobie tamtą transakcję, patrząc na ostrze w rękach Topriego. To był jego pomysł i wówczas wydawał jej się dobry. Zaprowadził ją wtedy do jakiejś rudery na skraju miasta. Wyszli z Onn zaraz po zmierzchu. Musieli długo czekać na ciemności, które skryły nadejście Muzealnych Fremenów. Fremenom nie wolno było opuszczać siczowych kwater bez specjalnego zezwolenia Boga Imperatora.
Prawie dała za wygraną, gdy pojawił się ten Fremen, wynurzając się z nocy. Zostawił swą eskortę na straży przy drzwiach. Siona i Topri siedzieli na prostej ławie pod wilgotną ścianą całkiem pustego pokoju. Pomieszczenie oświetlała tylko pochodnia zatknięta w uchwycie wbitym w spękaną glinianą ścianę.
Już pierwsze słowa Fremena napełniły Sionę złym przeczuciem.
– Przynieśliście pieniądze?
Topri i Siona wstali, kiedy wszedł. Topri nie wydawał się zakłopotany pytaniem. Poklepał ukrytą pod szatą sakiewkę, a ta zadzwoniła.
– Mam je przy sobie.
Fremen był pomarszczony, przygarbiony i opryskliwy. Miał na sobie kopię szat dawnych Fremenów, a pod nimi jakiś połyskliwy strój, zapewne rodzaj filtraka. Naciągnięty na czoło kaptur skrywał rysy. Cienie od pochodni tańczyły na jego twarzy.
Spojrzał wpierw na Topriego, a potem na Sionę, zanim wyjął spod szaty coś zawiniętego w płótno.
– To wierna kopia, ale zrobiona z plastiku – powiedział. – Nie przetnie nawet mrożonki.
Następnie rozwinął materiał i uniósł wysoko nóż.
Siona, która dotąd widziała krysnoże tylko w muzeach i w nielicznych zapisach z archiwów swej rodziny, poczuła się dziwnie wzburzona widokiem tego ostrza w takich okolicznościach. Za sprawą jakiegoś atawizmu wyobraziła sobie owego żałosnego Muzealnego Fremena z plastikowym krysnożem jako prawdziwego Fremena z dawnych czasów. To, co trzymał, stało się nagle krysnożem o srebrzystym ostrzu migocącym wśród żółtawych cieni.
– Ręczę za prawdziwość noża, który został przez nas skopiowany. – Fremen mówił cicho, a jego głos brzmiał dziwnie złowieszczo z braku jakichkolwiek akcentów.
Siona usłyszała to – sposób, w jaki krył on jadowitą złość w cichych samogłoskach