nie wiem, czy potrafię się dobrze wytłumaczyć. Suworin nie był takim publicystą, który przyciśnięty do muru przez cenzurę, wygłupia się, pisząc rzeczy, w które zupełnie nie wierzy. Nie było to takie proste. Suworin w swoje artykuły wierzył i nie wierzył, pisał je w dzień, przeinaczał w nocy. Opowiada się na przykład za parlamentaryzmem, podczas kiedy „Nowoje Wriemia” broniły ustroju autokracji policyjnej.
Zwłaszcza zwrócił moją uwagę incydent całkowicie głupi. Oto w związku z polityką na Dalekim Wschodzie zapisuje Suworin pewne dotkliwe upokorzenie wyrządzone Rosji przez Anglików na tamtym terenie. Syn Suworina zapytuje go: Czyżby cesarz to zniósł? Suworin odpowiada: Zniesie, przecież on jest tylko pułkownikiem.
Chodzi o to, że Mikołaj II w chwili śmierci ojca miał rangę pułkownika. Nie chciał sam siebie awansować. Stąd mówiono, że cesarz dorósł do rangi tylko pułkownika, i argument ten działał i poniżał go. Suworin powtarza ten żart. Hrabia Henryk z Nieboskiej… swój brak wiary przesłania patosem, Rosjanin XX wieku – dekadenckim żartem.
IV
Kilka lat później, w czasie wojny japońskiej, Kuprin, utalentowany nowelista rosyjski, przedtem zawodowy oficer i wychowanek szkół wojskowych, ogłasza nowelkę o szpiegu japońskim. Szpieg ten schwytany zostaje w domu publicznym, ponieważ podła prostytutka rozpoznała Japończyka, a jej amant, podły policjant tajny, skorzystał z radością z tej wiadomości dla swojej kariery. Jak najgorętsze sympatie autora skierowane są w stronę tego szpiega państwa, z którym Rosja właśnie toczyła wojnę, a jak największa antypatia do osób, które go schwytały i wydały. Można mieć obrzydzenie do każdej łapanki, ale w tych sympatiach rosyjskiego oficera do obcego szpiega wolno upatrywać dekadencji.
Przypisy
1 S. Mackiewicz, Muchy chodzą po mózgu, Kraków 1957.
Edward VII
I
Największym zakrętem historycznym początków XX wieku było powstanie sojuszu francusko-angielskiego, który później przeistoczył się w trójprzymierze francusko-angielsko-rosyjskie, przeciwstawiające się stworzonemu jeszcze przez Bismarcka trójprzymierzu niemiecko-austro-węgiersko-włoskiemu. Są historycy, którzy główną zasługę w stworzeniu trójporozumienia przypisują królowi Wielkiej Brytanii Edwardowi VII. Czy mają rację? – chyba o tyle, że Edward VII bardzo się przyczynił do powstania tego sojuszu, że świadomie działał w tym kierunku. Poza tym odwołuję się do mojej stałej tezy o roli człowieka, chociażby najwybitniejszego, w historii. Człowiek jest tylko wydarzeniem, a rola wydarzenia w historii jest ograniczona. Wydarzenie jest tym, czym zakręt w biegu rzeki. Nurt zakręca, ale rzeka nie popłynie ani na lewo, ani na prawo, ani w tył – popłynie ku morzu. Tak samo jest z wydarzeniami i historią.
Dnia 22 stycznia 1901 roku heroldowie w średniowiecznych strojach ogłosili, że Albert Edward, dotychczasowy książę Walii, został królem Wielkiej Brytanii i Irlandii, i państw brytyjskich za morzem, cesarzem Indii. Urodzony w 1841, wstępował na tron, mając lat sześćdziesiąt – rozpoczynał karierę w wieku, w którym inni idą na emeryturę.
Królowa Wiktoria trzymała swego syna w oddali od spraw politycznych, aczkolwiek następca tronu był człowiekiem bardzo inteligentnym i żywo interesował się polityką. Ale królowa Wiktoria nie była zbyt dobrego o nim mniemania. Sama cieszyła się niebywałym autorytetem. Anglicy przez długie lata mieli królów szerzących dokoła zamieszanie i skandale. Królowa Wiktoria, urodzona w 1819, wstąpiła na tron w 1837, mając lat osiemnaście, od razu wypędziła matkę ze swego pokoju sypialnego i zaczęła podpisywać papiery według wskazań swoich ministrów. Z biegiem czasu stała się wzorem monarchy konstytucyjnego. Popularność jej w kraju była rzetelna, ale płynęła przede wszystkim z przyzwyczajenia: Anglik się rodził – panowała Wiktoria; Anglik umierał – panowała Wiktoria. W 1897 roku obchodzono sześćdziesięciolecie jej rządów. Nie zaproszono nikogo z głów panujących europejskich, odproszono tych, którzy chcieli przyjechać, jak wszędobylski cesarz niemiecki Wilhelm II; zaproszono tylko przedstawicieli imperium brytyjskiego. Jaskrawe turbany radżów indyjskich nadawały ciepła tej ceremonii. Imperium w istocie było olbrzymie – królowa miała więcej poddanych, niż było ludności w Chinach, w Rosji, w Ameryce. I pomyśleć, że wystarczyło dwóch angielskich zwycięstw w dwóch wojnach światowych, aby to wszystko diabli wzięli.
Monarchia w Anglii po śmierci Wiktorii była odrobinę zachwiana. Najwybitniejszy z angielskich publicystów, wielki specjalista zagadnień polityki zagranicznej, W.H. Steed, wyrażał opinię, że Anglia stanie się republiką. Muszę tu zaznaczyć, że w roku 1945 najbardziej skrajni lewicowcy w Anglii nie wyrażali tego przekonania. Królowa Wiktoria, która się Francuzom wydawała podobna do grzybka, nadawała się do ośmieszania, ale nikt jej nie ośmieszał. Z tego, co o niej wiem, wydaje mi się wcieleniem nudy. „We are not amused” („Nie jesteśmy zabawieni”) – mówiła, gdy ktoś coś wesołego opowiadał. Nudna niemiecka mieszczka, z możliwie mieszczańskimi gustami, przez geniusza losu wyniesiona na szczyt największego wówczas państwa na świecie i siedząca na tym szczycie niczym na wierzchołku kolumny, niezgrabnie, na podkurczonych nogach i z wyrazem nudy na twarzy.
Syn jej, któremu los kazał być tylko synem przez lat sześćdziesiąt, nie był nudny – o nie. Co prawda znam go tylko z fotografii, książek, plotek, a to nie jest materiał do wyrobienia sobie zdania. Ale podobał mi się bardzo, kiedy w Paryżu na jakimś gala przedstawieniu uściskał rękę tylko dwom osobom: słynnej z piękności aktorce i Clemenceau, który wtedy jeszcze nie był żadnym ministrem, a tylko „tygrysem” utalentowanie obalającym mniej więcej wszystkie po kolei rządy. Późniejszy Edward VII debiutował w zawodzie reprezentacji bardzo wcześnie, bo już w roku 1860, mając lat dziewiętnaście, odwiedzał Amerykę i złożył wiązankę kwiatów na grobie Waszyngtona. Amerykanie byli rozczuleni tym gestem koncyliacji do tego stopnia, że na przyjęciu w Chicago aż dwieście osób z sali, w której czekali na przyjęcie Jego Królewskiej Wysokości, spadło do sali teatralnej na krzesła parteru. Załamała się bowiem pod nimi podłoga będąca jednocześnie sufitem teatralnym. Nikt się nie zabił, było jednak sporo rannych. Znaleźli się Amerykanie, którzy proponowali, że wysuną księcia Walii na kandydata na prezydenta. Jedynie Irlandczycy wyłamali się z ogólnego entuzjazmu i wydali nawet odezwę przeciwko manifestacjom na jego cześć, określając go jako „potomka angielskiej rodziny królewskiej, której nic nie jesteśmy winni, prócz nienawiści wieczystej”.
Albert Edward dawał jednak powód do ustawicznych skandalicznych plotek, w których Anglia się tak lubowała i nadal się lubuje. Miał liczne kochanki, nawet na wieżę Eiffla drapał się w towarzystwie przyjaciółki, lady Warwick. W Anglii powszechnie panuje pederastia i stąd posiadanie kochanki ma w sobie coś z występku przeciw naturze. Z naszego punktu widzenia mniej sympatyczne były plotki, że książę Walii oszukuje podczas gry w karty lub że ulega atakom kleptomanii. Podobno w czasie zwiedzania przez niego sklepów antykwarskich szedł za nim urzędnik, który płacił żądaną cenę za przedmioty, które znikały. Ale – jak powtarzam – być może, że to były wszystko zwyczajne angielskie plotki.
Tak czy inaczej, jeśli Edward VII poderwał prestiż monarchii za czasów swego następstwa tronu, to go naprawił za czasów, kiedy był królem. Pierwszy akt jego panowania był następujący: podano mu do odczytania deklarację obejmowania tronu, wzorowaną na tej, którą wygłosił swego czasu Wilhelm IV. Król wzruszył ramionami i wypowiedział własną, przez siebie samego skomponowaną deklarację, nowoczesną, taktowną, świetną. Z miejsca się okazało, że król swoją inteligencją góruje nad ministrami.
W roku 1859 książę Walii ożenił się z Aleksandrą, królewną duńską, śliczną, pogodną i cnotliwą1.