architektury, która dopiero od niedawna stwarza sobie jakieś nowe i interesujące oblicze. Ale kamienica czynszowa z końca wieku XIX to przecież jakiś potwór, jakieś babsko w rodzaju pani Dulskiej w komedii Zapolskiej. Ten upadek malarstwa, rzeźby, architektury w latach, w których wznosi się postęp techniczny we wspaniałych wirażach w górę, jest zastanawiający i dotychczas nieodgadnięty. Czy dla tego, aby osiągnąć postęp w technice, należało jednocześnie zatracić smak, subtelność w odczuwaniu rzeczywistości, zatracić wrażliwość na piękno barwy, koloru, linii, kształtu?
A znowuż literatura XIX i XX wieku jest na poziomie najwyższym. Cervantes i Szekspir znajdują godnych swego poziomu kontynuatorów w Balzaku, Dickensie, Dostojewskim, Tołstoju. Skąd więc w innych dziedzinach sztuki upadek tak straszliwy?
Oto są wszystko problemy do rozstrzygnięcia. Ja je rozwiązuję na swój sposób. Chyba każdy przyzna, że zagadnienia tego rodzaju warte są zainteresowania i dyskusji.
II
Nauka bez potwierdzających jej tezy doświadczeń martwa jest. Są ludzie, którzy uważają, że można za „naukowość”, za „metody naukowe” poczytywać to, co w życiu, w rzeczywistości najwyraźniej się nie sprawdza. Bez ciągłego sprawdzania prawd naukowych przestają one być prawdami i przestają być naukowymi.
Ale nauka dochodzi pomału do swoich zdobyczy. Gdyby ktoś człowiekowi z XVIII wieku opowiadał o telefonie lub o radiu, ten by go miał za wariata.
Tymczasem w środowiskach naukowych mamy często do czynienia z czymś, co można nazwać zabobonami naukowców. Ludzie czegoś nie rozumieją, więc twierdzą, że to w rzeczywistości nie istnieje, że to głupstwo, szarlataneria, oszustwo. Tak było przez długi czas z hipnotyzmem, z telepatią. Ponieważ nauka dotychczas nie odkryła tych fluidów, które emanują z jednego człowieka i oddziaływają na innego człowieka, całą dziedzinę hipnotyzmu uważano za nienaukową szarlatanerię.
Tymczasem jakieś niezrozumiałe fluidy działają nie tylko na indywidua ludzkie, lecz na całe społeczeństwa. Źródła niezbadane zmian historycznych to właśnie niezbadaność tych fluidów. Nie jestem żadnym Einsteinem i nie potrafię swej intuicji dowodzić metodami przyrodniczymi, tylko jako historyk widzę objawy takie, jakie właśnie przed chwilą wymieniałem, na przykład wzrost wynalazczości technicznej lub upadek malarstwa, których nie potrafię sobie inaczej wytłumaczyć jak tym, że jakieś nieznane i niezbadane fale fluidów oddziaływają na mózg ludzkości w jednej epoce inaczej, a w innej inaczej.
Wojny, rewolucje, podniecenie religijne i wszystkie wielkie objawy życia narodów także moim zdaniem wypływają z oddziaływania jakichś niezbadanych fluidów. Ale przedtem, zanim zacznie się badać, co może działać na mózg ludzkości, trzeba rozwiązać zagadkę mózgu ludzkiego, czego jeszcze dotychczas nie dokonano.
Anglia, Niemcy i osoby dramatu
I
Powróćmy do słów Alberta Sorela, że wydarzenia zarysowują się na morzu historii zrazu małą bruzdą… Wojna 1914 roku, która zniszczyła starą Europę, rozpoczyna się na krawędzi wieków XIX i XX. W lutym 1901 roku przyjeżdża Edward VII do Niemiec na pogrzeb swej siostry Wiktorii, żony cesarza Fryderyka, ojca Wilhelma II1. Na dworcu witają go tłumy Niemców świstami i okrzykami na cześć Boerów. Byłby to oczywiście incydent bez większego znaczenia, gdyby nie to, że jednocześnie rozpoczynają wzrastać w całej Anglii złość, zawiść i podejrzenia w stosunku do Niemiec.
„O jakże małą mądrością rządzony jest ten świat!” – wykrzyknął kanclerz Oxenstierna w epoce traktatu westfalskiego, który był zresztą kierowany wielką myślą polityczną ze strony francuskiej. Nie zdajemy sobie sprawy, jak duży na politykę angielską był wpływ zazdrości o tereny kolonialne. W roku 1900 małe jakieś sukcesiki i aneksyjki niemieckie budzą czujność angielską. Niemcy w latach poprzedzających rok 1900 anektują wysepki Samoa, archipelag bez żadnego znaczenia gospodarczego, politycznego czy strategicznego, pchają się na Afrykę, później kanclerz Bülow, dogadzając Wilhelmowi II, występuje z programem rozbudowy floty niemieckiej. Anglicy o tym się nie rozpisują, lecz bardzo to ich niepokoi. Podobnie będzie w ostatnich latach przed drugą wojną światową – Anglicy w 1935 roku odrzucili ofertę i projekt Mussoliniego odnowienia antyniemieckiego sojuszu włosko-francusko-angielskiego oraz, co gorsza, zawarli z Hitlerem układ w sprawie powiększenia floty niemieckiej, łamiący traktat wersalski. W roku 1935 bowiem Anglia jeszcze w całej pełni myśli kolonialnie, to znaczy dba przede wszystkim o posiadanie kolonii. Mussolini i Włochy w tym roku przedstawiają dla Anglii większego konkurenta w dziedzinie kolonializmu aniżeli Hitler.
Obserwowanie historii dlatego jest tak między innymi pasjonujące, że wykrywamy bardzo szkodliwe oddziaływanie na politykę narodów różnych doktryn, nie zawsze słusznych. Anglicy są narodem trzeźwym i praktycznym, zwolennikami polityki jak najbardziej realnej, ich polityka jest zawsze doraźna, działają jak kupcy operujący kredytem krótkoterminowym. A jednak przy całej swej trzeźwości ulegają wpływom doktryn. Już Pitt starszy w XVIII wieku zapowiedział, że nie pozwoli angielskim koloniom w Ameryce produkować wyrobów przemysłowych: „Ani jednego gwoździa” – jak powiadał. Nie udało się to w Ameryce, ale polityka angielska w stosunku do Indii zawsze była oparta na sprzeciwianiu się rozbudowie przemysłu w Indiach, aby Anglia mogła tam eksportować swoje wyroby. Indie miały być biedne, ale musiały kupować od Anglików. Te teorie kolonialne były i niemoralne, i przede wszystkim błędne. Dobrym klientem, konsumentem może być tylko społeczeństwo bogate, a nigdy biedne. Toteż polityka amerykańska po drugiej wojnie światowej udzielania kredytów jest mądrzejsza od polityki angielskiej utrzymywania krajów-klientów w ubóstwie. Po drugie, a może ważniejsze, cała polityka eksportu-importu i bilansu handlowego jest z gruntu błędna, aczkolwiek po dziś dzień cieszy się takim autorytetem. Teoria o bilansie handlowym opiera się na analogiach z gospodarką jednostki, na tym, że człowiek powinien więcej zarabiać niż wydawać. Gospodarka indywidualna nie może być jednak wzorem dla gospodarczego życia państwa. Bogactwo społeczeństwa nie zależy od tego, czy się dużo za granicę wywiezie, ale od szybkości obrotów gospodarczych w ogóle. Ożywienie wymiany dóbr wzmacnia bogactwo kraju, które wymaga nie tylko energicznych producentów, ale, a może i przede wszystkim, zamożnych konsumentów. Wspaniały jest przykład Keynesa z człowiekiem, który przyjechał do obcego miasta z fałszywą studolarówką i ten banknot obiegł jednego dnia dwadzieścioro ludzi i wrócił do swego uprzedniego posiadacza. Ale w ten dzień po sto dolarów zarobiło dwadzieścioro ludzi: krawcowa, szewc, adwokat, lekarze… obojętne kto, dość, że wszyscy ci ludzie zarobili po sto dolarów i, co również ważne, wydali te sto dolarów. Na tym polega źródło bogactwa kraju: na szybkich obrotach gospodarczych, a nie na sprzedażach wyłącznie za granicę. Wyobraźmy sobie wysepkę, na której mieszkają nędzni Eskimosi, którzy utrzymują się wyłącznie ze sprzedaży fok jakimś okrętom cudzoziemskim. Wysepka ta ma eksport stuprocentowy, importu żadnego, a jednak jej mieszkańcy bynajmniej nie są bogatsi od mieszkańców jakiejś Ameryki, która ma mniejszy eksport od importu.
Poniósł mnie trochę temat. Nie chodzi o to, czy gospodarcze teorie angielskie były słuszne, czy nie – dość, że oddziaływały na politykę angielską. Anglicy chcieli mieć kolonie, duże, liczne, pozbawione przemysłu, aby móc tam sprzedawać wyroby swego przemysłu, który w początku XIX wieku produkował rzeczy wspaniałe, ale w XX ulegał coraz większej dekadencji. Przed pierwszą wojną światową widzieli swych konkurentów w Niemcach i jako aspirantów do zdobywania kolonii, i jako szczęśliwych, pracowitych i inteligentnych współzawodników w przemyśle i ogólnej ekspansji gospodarczej.
A kolonializm francuski?
Właśnie Bismarck po wojnie 1870 roku popychał z całych swoich sił Francję w kierunku kolonializmu dlatego, aby pokłócić Francję z Anglią.