czymś niezwykłym. Przypuszczam, że podobne napięcia obserwuje się w większości rodzin. Pomyśl tylko o tym, co narzuca ci twoja własna matka, Catchpool. Te wasze vacances à la mer, które żadnemu z was dwojga nie sprawiają przyjemności. Czy to nie jest bezsensowna tradycja, z którą za nic nie chcecie zerwać?
Moja matka nie miała nic wspólnego ze sprawą, o której teraz rozmawialiśmy, podobnie zresztą jak nasze coroczne wakacje nad morzem, więc pozwoliłem sobie zignorować przytyk Poirota.
– Zakładając, że Richard Devonport się nie myli i jego narzeczona jest niewinna, jak niby masz odkryć prawdę, skoro nie wolno ci wspominać o morderstwie Franka Devonporta? Wizyta Herkulesa Poirot może oznaczać tylko jedno. Każdy by się tego domyślił.
– I po raz kolejny jesteś w błędzie, mon ami. Poirot przybywa do Kingfisher Hill, by poznać geniusza Sidneya Devonporta i jego przyjaciela Godfreya Laviolette’a. Muszę udawać, że od dawna podziwiam tych ludzi! Sidney jest ojcem Richarda i nieżyjącego już Franka, a monsieur Laviolette jest ojcem chrzestnym Richarda.
– A czymże Sidney Devonport i Godfrey Laviolette zasłużyli na twój podziw i szacunek? – zapytałem.
– Nie domyślasz się? – Poirot zaśmiał się. – Otóż ci dwaj mężczyźni są twórcami... – Tu wykonał gest, jakby był dyrygentem, a ja orkiestrą.
Jęknąłem.
– Gry w patrzałki?
– Oui, c’est ça. I dlatego tym razem przybywam z wizytą jako miłośnik gier planszowych. To moja pasja od wielu lat!
– Akurat – odparłem, choć nie zdołałem powstrzymać uśmiechu. Poirot najwyraźniej zdążył sam uwierzyć w wymyśloną przez siebie historię.
– Taka jest prawda – oznajmił teraz uroczyście. – Ale nigdy dotąd nie wpadła mi w ręce gra, która pobudzałaby umysł do wysiłku w równym stopniu jak dzieło panów Devonporta i Laviolette’a. Dlatego też Poirot postanowił osobiście odwiedzić posiadłość w Kingfisher Hill – jako pasjonat gier, który chce poznać swoich bohaterów.
– No dobrze, niech ci będzie. Ale zachwyty nad grą planszową w towarzystwie dwóch starszych panów nie pomogą ci rozwiązać żadnej tajemnicy. Jak niby zamierzasz się do tego zabrać?
– Szykuje nam się nie lada wyzwanie, prawda? – rzucił z uśmiechem Poirot. – Częściowo to właśnie ta trudność mnie pociąga. Wolno mi wspominać o sprawie tylko wtedy, kiedy będę sam na sam z Richardem Devonportem. Oczywiście, może się zdarzyć, że ktoś z domowników sam z siebie wspomni o tym tragicznym wydarzeniu. Jeśli do tego dojdzie, cóż, będę musiał wykorzystać każdą taką okazję.
– Ale Richard Devonport mówił ci, że u nich w domu się o tym nie wspomina – przypomniałem.
– W rodzinie nie. Ale czasami łatwiej rozmawiać o trudnych sprawach z kimś z zewnątrz.
– A jeśli nikt nie zechce ci się zwierzyć? To jak...
– Jak, jak. Daj spokój, Catchpool. Źle podchodzisz do tej sprawy. Dlaczego mnie pytasz, jak to zrobię, skoro jeszcze sam tego nie wiem? Po wszystkim będę wiedział, jak to zrobiłem. A wtedy na pewno ci powiem.
– W takim razie lepiej wytłumacz mi zasady gry w patrzałki, skoro będę musiał w nią zagrać i jeszcze udawać, że sprawia mi to przyjemność. – Zadrżałem. – Zakładam, że ty już znasz reguły. Chyba nie chcesz, żebym ci je streścił, bo sam nie masz o nich pojęcia?
– Zapoznałem się z nimi pobieżnie, owszem. Ale ty nie musisz ich znać. Nie musisz nawet grać w tę grę.
To była najlepsza wiadomość, jaką od dawna usłyszałem.
– Mam lepszy pomysł. – Poirot posłał mi promienny uśmiech. – To ja jestem entuzjastą gier planszowych. Ty, przyjacielu, jesteś biznesmenem.
– Ale... Poirot, nie jestem żadnym biznesmenem. Jestem policjantem.
– Wiem, czym się trudnisz, Catchpool. Ale Sidney Devonport nie ma pojęcia i niech tak pozostanie.
– Nie będę udawał...
– Przeciwnie. – Poirot spojrzał na mnie władczo. – Będziesz. – Złagodniał jednak i dodał: – Catchpool, błagam, wyświadcz mi tę przysługę i udawaj, że jesteś zainteresowany produkcją gier planszowych. Możesz zapytać, czy grę w patrzałki można by produkować na większą skalę, żeby za pięć lat w każdym domu w cywilizowanym świecie znajdowała się co najmniej jedna... sztuka? Komplet? Jak to się mówi? A może „egzemplarz” gry?
Nie zdołałem odpowiedzieć, bo przerwał mi donośny odgłos szybkich kroków. Odwróciłem się i zobaczyłem, że tuż za mną stoi Diamentowy Głos. Kobieta z trudem łapała oddech. Otwierała i zamykała usta, nie mogąc dobyć głosu. Jeśli nawet zdawała sobie sprawę z mojej obecności, nie dała tego po sobie poznać. Całą uwagę skupiła wyłącznie na Poirocie.
– Panie Poirot, proszę natychmiast przyjść! – Wyciągnęła rękę, na której zauważyłem ślad krwi. – Proszę przyjść!
Razem z Poirotem ruszyliśmy za nią w stronę gospody Tartar Inn.
– Dokąd mamy iść, mademoiselle?
– Do autokaru. Wydarzyło się coś strasznego. Och, proszę się pospieszyć!
ROZDZIAŁ 4
Zaginiona lista
Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby Poirot tak szybko i gorączkowo się poruszał. Mam dłuższe nogi od niego, ale tym razem z trudem dotrzymywałem mu kroku. Kiedy zbliżaliśmy się do autokaru, mamrotał coś pod nosem. Po chwili zrozumiałem dwa słowa: Notre Seigneur.
Wydawało mi się, że wiedziałem, o co się modli. Tego samego się obawiałem: że Joan Blythe jednak została zamordowana i za chwilę znajdziemy jej zwłoki.
W końcu zajęła to miejsce, przed którym ją ostrzegano – co prawda nie zabawiła tam zbyt długo, ale może tyle wystarczyło. Wcześniej nie wierzyłem w jej histeryczną opowieść, lecz teraz, kiedy naprawdę się o nią obawiałem, łatwiej mi było przyjąć, że historia ta kryła ziarno prawdy. Ale przecież jakiś czas temu widziałem, jak panna Blythe oddala się od autobusu. Mogła, rzecz jasna, wrócić, kiedy byliśmy z Poirotem w gospodzie Tartar Inn. Pozostało jednak dowiedzieć się, po co miałaby wracać.
Autokar był w połowie pusty. W środku siedziało może piętnastu pasażerów. Większość tych, którzy mieli jechać dalej, widocznie jeszcze bawiła w Tartar Inn. Kiedy wsiadłem do autokaru i rozglądałem się za śladami katastrofy, kątem oka dostrzegłem matkę z niemowlęciem.
Kobieta rzuciła jakąś zdawkową uwagę o tym, że w autokarze jest za zimno, a gospoda nie jest miejscem dla małego dziecka. Była poirytowana i najwyraźniej nie obchodziło jej to, że doszło do nieszczęścia.
– Czy coś się stało? – zwróciłem się do niej, bo tylko ona patrzyła w moją stronę.
– Qu’est-ce qui se passe? – zapytał Poirot mężczyznę siedzącego z przodu pojazdu, który wyglądał na skonsternowanego. – Czy ktoś jest ranny?
– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł ten.
Tuż za nami rozległ się Diamentowy Głos.
– Z samego tyłu – powiedziała. – W ostatnim rzędzie.
Ruszyłem między fotelami, a Poirot podążył tuż za mną.
– Nie ma jej tu, żywej ani martwej! – zawołałem.
– Masz na myśli pannę Blythe? – zapytał mój przyjaciel.
–