okrzyki. Wśród nich rozpoznałem też głos Poirota, kiedy cofnąłem się, zmuszając pozostałych pasażerów, by się odsunęli. Musiałem przyjrzeć się okładce. Pomyliłem się. Tytuł książki brzmiał NOCNE ZGROMADZENIE. Zamrugałem i spojrzałem jeszcze raz. Tak, to było NOCNE ZGROMADZENIE. Ale przez cały czas odnosiłem wrażenie, że na początku widziałem zupełnie inne słowa.
– Co ten gość tam wyprawia? – zapytał z amerykańskim akcentem jeden z pasażerów tłoczących się za moimi plecami. – Przecież wszyscy czekają!
– Alors, on y va, Catchpool – odezwał się stojący tuż za mną Poirot.
Nagle ujrzałem jak kobieca dłoń sięga po książkę i zabiera ją z fotela. Ten szybki gest wyrwał mnie z zamyślenia. Podniosłem głowę. To była nieuprzejma kobieta z głosem czystym jak diament. Przycisnęła książkę do piersi i posłała mi gniewne spojrzenie, jak gdybym mógł natrętnym wzrokiem uszkodzić jej własność.
– Przepraszam, nie chciałem... – wymamrotałem. Spojrzała na mnie z jeszcze większą złością. Jej twarz doskonale pasowała do jej głosu: brakowało odrobiny życzliwości i współczucia, ale gdyby nie to, efekt byłby powalający. Nagle coś do mnie dotarło: wyraźnie zarysowane kości policzkowe, delikatne rysy, błękitne oczy i piękne złote włosy – ta młoda dama była odzwierciedleniem marzeń mojej matki, przynajmniej pod względem fizycznym. Za każdym razem, kiedy matka usiłowała mnie wyswatać, wybierała właśnie ten typ dziewczyny. No, może bez wściekłego grymasu na twarzy.
Na serdecznym palcu lewej dłoni właścicielka książki nosiła pierścionek z dużym rubinem. „Przykro mi, mamo, spóźniłem się – pomyślałem. – Jest już po słowie z innym mężczyzną. Mam nadzieję, że jej wybranek nie jest zbyt wrażliwy, bo inaczej długo nie wytrzyma”.
Odwróciłem się i już miałem ruszyć przed siebie między fotelami, gdy nagle młoda dama zrobiła coś nieoczekiwanego. Wykonała gest, jakby chciała odłożyć książkę na miejsce, a potem zatrzymała się w ostatniej chwili. Jej dłoń zawisła między nami nad fotelem. Od razu zrozumiałem tę zamierzoną złośliwość. Kobieta posłała mi szyderczy uśmiech. Wiedziała, że się zorientowałem. Co za nieprzyjemna osoba! Rozkoszowała się faktem, że może mi sprawić przykrość. Jej uśmiech mówił wyraźnie: „Inni niech sobie patrzą na okładkę. Nie chcę tylko, żebyś ty ją oglądał”. To była moja kara za zbytnią ciekawość. Cóż, być może ta jędza miała trochę racji. Zbyt nachalnie przyglądałem się książce. Kiedy już zajęliśmy z Poirotem miejsca z tyłu autokaru, mój przyjaciel zwrócił się do mnie w te słowa:
– Powiedz mi, Catchpool, co przyciągnęło twoją uwagę do tego stopnia, że w nieskończoność trzymałeś nas wszystkich w przejściu?
– Nic takiego. Pomyliłem się. Poza tym nie trzymałem was aż tak długo – raptem parę sekund.
– A na czym polegała twoja pomyłka?
– Widziałeś książkę, którą czytała tamta kobieta?
– Ta piękna rozgniewana dama?
– Owszem.
– Tak, widziałem, że ściska jakąś książkę.
– Chyba bała się, że chcę jej zabrać lekturę – odparłem. – Bo chciałem się dokładniej przyjrzeć okładce tej książki. Tytuł brzmiał Nocne zgromadzenie. Kiedy po raz pierwszy spojrzałem na okładkę, byłem pewien, że widzę nazwisko „Nick Gathercole”. Przypuszczam, że zmyliły mnie litery N i G.
– Nick Gathercole – zaciekawił się Poirot. – Masz na myśli prawnika, Nicka Gathercole’a? To interesujące.
Nicka Gathercole’a poznałem rok wcześniej, podczas obfitującego w ciekawe wydarzenia pobytu w Clonakilty, w Wolnym Państwie Irlandzkim.
– Ale dlaczego nazwisko Nicka Gathercole’a, całkiem przeciętnego prawnika, miałoby znaleźć się na okładce książki jako jej tytuł, Catchpool?
– Otóż to. I wcale się nie znalazło. Pomyliłem się. Nie musimy tego dłużej drążyć.
– Bardziej prawdopodobne byłoby to, że Gathercole napisał książkę i został wymieniony na okładce jako autor – ciągnął Poirot.
– Gathercole nie miał z tą książką nic wspólnego. Ktoś inny napisał powieść i zatytułował ją Nocne zgromadzenie.
Proszę, skończmy już ten temat – pomyślałem.
– Chyba już wiem, dlaczego zobaczyłeś na okładce nazwisko, którego tam nie było, Catchpool, i domyślam się, dlaczego to było akurat to nazwisko.
Czekałem, aż mi to powie.
– Nie możesz przestać myśleć o tej nieszczęsnej kobiecie, która oskarżyła cię o podszywanie się pod inspektora Edwarda Catchpoola ze Scotland Yardu. Powtarzała nam, że nie potrzebuje pomocy, ale jej nie uwierzyłeś. Wyczułeś niebezpieczeństwo. Krzywdę. Alors, ta część twojego umysłu, która nie jest świadoma własnych poczynań, powiązała dzisiejszy incydent z wydarzeniami, które rozegrały się w zeszłym roku w Clonakilty. Wtedy też w powietrzu wisiało zagrożenie, aż w końcu komuś wyrządzono straszną krzywdę.
– Przypuszczam, że masz rację. Ona jeszcze nie wsiadła, prawda?
– Nie umiem ci tego powiedzieć, mon ami. Nie pilnowałem jej. Poza tym mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie. – Po tych słowach Poirot wyjął z kieszeni płaszcza małą złożoną karteczkę. – Przeczytaj to, zanim ruszymy. Nierozsądnie jest czytać podczas podróży. Od tego dostaje się mdłości.
Wziąłem od niego kartkę, licząc na to, że znajdę na niej powód naszej wyprawy do Kingfisher Hill. Okazało się jednak, że cały arkusz był zapisany drobnym maczkiem.
– Co to ma być? – zapytałem. – Instrukcje? Do czego?
– Zajrzyj na drugą stronę, Catchpool.
Tak też zrobiłem.
– Teraz widzisz? Tak, to instrukcje. Reguły. Reguły gry, do której potrzebna jest plansza i komplet okrągłych dysków z oczkami. To gra w patrzałki!
– Oczka? Chodzi ci o ludzkie oczy czy jakieś otworki?
– Oczy, Catchpool. – Poirot zamrugał gwałtownie. Wyglądał przy tym tak absurdalnie, że gdybym nie był tak sfrustrowany, roześmiałbym się w głos.
– O co chodzi, Poirot? Dlaczego chowasz w kieszeni reguły gry planszowej?
– Nie chowam. – W zielonych oczach Poirota pojawił się błysk. – Ty je teraz trzymasz w ręce.
– Przecież wiesz, o co mi chodzi.
– Mam przy sobie o wiele więcej niż tylko reguły gry. Zabrałem też samą grę w patrzałki, jest w pudełku w mojej walizce! – oznajmił z triumfem Poirot. – Prosiłem, żebyś teraz zapoznał się z zasadami, bo gdy tylko się da, zagramy sobie w patrzałki. Staniemy się ekspertami i prawdziwymi miłośnikami gry w patrzałki! Jeśli przeczytasz reguły, odkryjesz, że do gry potrzeba co najmniej dwóch graczy.
– Proszę, oświeć mnie – odezwałem się. – Nie przepadam za grami planszowymi. Prawdę mówiąc, nie cierpię ich. A poza tym co gra w patrzałki ma wspólnego z tym, że uparłeś się wyciągnąć mnie do majątku w Kingfisher Hill? I nie mów mi, że gra nie ma z tym nic wspólnego, bo ci nie uwierzę.
– Nie mów, że nie cierpisz gry w patrzałki. To niemożliwe, bo nigdy w to nie grałeś. Proszę, zachowaj otwarty umysł. Patrzałki nie są jak szachy.
– Czy to coś jak eurobiznes? Tego też nie znoszę.
– Chodzi ci o monopol,