serdecznie znienawidził Wikusia. W moich opowieściach jawił się jako rycerz, heros, a jego rodzina – jako cudowni opiekunowie, jakich zawsze chciałam mieć. Kiedyś, wkurzony moją kolejną, po części tylko zmyśloną opowieścią, Robson wykrzyczał mi w twarz, że oni wszyscy, łącznie z Wikusiem, mają mnie w dupie, bo inaczej już dawno by mnie odszukali i zabrali do siebie. Strasznie się wtedy rozpłakałam, wpadłam w histerię, a Robert dostał lanie od naszego niby-taty. Potem siedziałam przy nim, kiedy wściekły płakał tak, aby nikt nie widział, i przepraszałam go milion razy. Jeszcze później przestałam snuć opowieści o Wikusiu i ukochanych cioci i wujku. Przestałam też wierzyć w to, że kiedykolwiek byli w moim życiu, za to uwierzyłam, że nic dla nich nie znaczę. I tamto życie powoli znikało, zacierało się w mojej pamięci, tak samo jak moi bliscy. Był tylko Robert. On był moją jedyną rodziną. Kiedy ponownie spotkałam Wiktora… czułam, jakbym wróciła do przeszłości, którą – jak myślałam – miałam już za sobą. A jednocześnie… był to cudowny powrót do tych szczęśliwych lat, kiedy miałam jeszcze rodziców i niczym się nie martwiłam. Co miało być dalej? Nie wiedziałam. Minął tydzień, nie kontaktowałam się przez ten czas z Wiktorem. Robson miał rację. Tak jak w jego sytuacji, tak i w mojej – teraz piłka leżała po drugiej stronie. Po stronie Wiktora Tuli. Zobaczymy, czy będzie miał chęci i siłę, aby ją odbić.
Dzisiaj miałam popołudniową zmianę. Siedziałam w swoim boksie i odpowiadałam na pytania klientów, uczyłam się angielskiego i rozwiązywałam krzyżówkę. Doszłam do wniosku, że to dla mnie idealna praca. Mogę się ubierać, jak chcę, w międzyczasie się doszkalać i nie widzieć ludzi. Zbyt często mnie rozczarowywali, raczej nie potrafiłam z nikim się na dłużej związać. Ani zaprzyjaźnić. Oczywiście oprócz Roberta, z którym łączyła mnie trochę nienormalna relacja.
Skończyłam pracę o dwudziestej pierwszej, wyszłam z budynku i odetchnęłam rześkim, nieklimatyzowanym powietrzem. Kiedy dojechałam do domu, była dwudziesta pierwsza trzydzieści. Idąc przez rynek, mijałam tłumy ludzi, które nieustannie przewijały się przez miasto. Po drodze kupiłam pizzę i szłam, zadowolona i już nie głodna.
Kiedy skręciłam w Oławską i zbliżałam się do Łaciarskiej, nagle na rogu dostrzegłam znajomą wysoką sylwetkę. Podeszłam bliżej i spojrzałam na stojącego nieopodal mężczyznę.
– Liczysz ludzi czy samochody?
Zamyślony i wpatrzony w komórkę, nie zauważył mnie.
– Melania, cześć – odparł.
– Wolę Molly – odpowiedziałam suchym tonem. Ale za chwilę uśmiechnęłam się nieznacznie. Przecież wcale nie chciałam być suką. No, nie w tej chwili.
– Okej. – Wiktor jakby odetchnął z ulgą.
– Co tutaj robisz?
– Czekam na ciebie. – Teraz on się uśmiechnął.
– Sterczysz tu cały dzień?
– Nie, przyjechałem pół godziny temu, twój współlokator poinformował mnie, że niebawem będziesz – tłumaczył spokojnie Wiktor. Grzeczny Wikuś. O tak, cały on.
– Robson? Wychodził? – Zdziwiłam się.
– Tak, z jakąś dziewczyną.
– A, pewnie z Alą. Okej. To czego chcesz ode mnie? – Westchnęłam. Byłam naprawdę zmęczona.
Wiktor był zdenerwowany. Bawiłam się sznurkiem od lnianej torby, którą miałam na ramieniu, i się uśmiechałam.
– Chciałem zaprosić cię na kolację. Do siebie. Chciałem z tobą porozmawiać.
– A zaproszenie na tłoczonym papierze masz? – Uniosłam brew.
– Co?
– Jesteś taki oficjalny, jakbyś zapomniał, że widziałam cię nago.
Jego oczy błysnęły, ale nie spłoszył się, czym zyskał u mnie kilka punktów.
– Ale ja ciebie nie, więc jeszcze muszę być oficjalny. – Nieco niepewnie złapał za kosmyk moich włosów.
– No dobrze, wygrałeś. – Przewróciłam oczami i się zgodziłam.
– W piątek? O dziewiętnastej? Przyjadę po ciebie. – Pociągnął mnie lekko i puścił pasemko włosów. Wcale nie byłam z tego zadowolona.
– Nie musisz, wiem, gdzie mieszkasz. Podaj tylko numer mieszkania.
– Ale naprawdę… – Skrzywił się, gotów przyjechać po mnie jak rycerz na białym koniu.
– Uspokój się. Wiem, jak poruszać się po mieście.
– Tylko nie pożyczaj żadnego auta. Przyjedź taksówką – poprosił.
– Nie obiecuję. – Wzruszyłam ramionami.
– Okej. – Westchnął. – Numer mieszkania osiem. Pierwsze piętro.
– Dobra, to do piątku.
– Poczekaj, Molly! – Złapał mnie za rękę.
Spojrzałam na niego, potem przeniosłam wzrok na jego dużą dłoń i długie palce, zaciśnięte na moim przedramieniu. I znowu popatrzyłam mu w oczy.
Spłoszył się i poluźnił uścisk. Ale nadal mnie dotykał.
– Może… Zaprosisz mnie na kawę.
– O tej porze pijesz kawę?
– Nie.
– Poza tym nie mam kawy w domu, kupuję ją w starbucksie – skłamałam.
– No tak…
– Widzimy się w piątek. Bądź grzeczny. – Uśmiechnęłam się.
On zrobił lekki krok do przodu i dostrzegłam błysk w jego oczach. Zdałam sobie sprawę, że chce mnie pocałować.
O nie.
Walnęłam go pięścią w ramię, mrugnęłam porozumiewawczo i poszłam szybkim krokiem w stronę bloku z lat sześćdziesiątych, w którym znajdowało się mieszkanie moje i Roberta.
Dopiero w bramie wzięłam głęboki wdech i pokręciłam głową.
Wiktor Tuli. Doprawdy, powalający. Nie mogłam się tak w niego wkręcać. Miałam się bawić. I korzystać. Tego przecież się nauczyłam. A tu jakieś rzewne bzdety… Spojrzenia, dotyk, delikatność. O nie. Do tego dopuścić nie mogłam!
Mieszkanie było puste, Robson chyba pogodził się z Alą, skoro jeszcze go nie było. Rozebrałam się i poszłam pod prysznic. Potem ubrałam się w koszulkę Roberta i szorty, włączyłam serial na Netfliksie i położyłam się do łóżka.
Przebudził mnie hałas. W małym salonie grała muzyka i słyszałam… jakieś odgłosy. Potarłam oczy, ziewnęłam i poczłapałam do salonu. Pierwsze, co ujrzałam, to nagie pośladki Roberta, który poruszał się pomiędzy nagimi damskimi udami.
Serio? Robią to z Alicją w salonie?
I wtedy usłyszałam charakterystyczny zachrypnięty głos.
– Kurwa, zaraz dojdę, Robi!
Zmroziło mnie.
To nie była Alicja. To była ta franca Marietta. Laska, która była razem z nami w rodzinie zastępczej. Laska, z którą Robert pieprzył się zaraz po tym, kiedy odebrał mi dziewictwo. Laska, którą odchorowałam i której nienawidziłam. I która nienawidziła mnie.
Pobiegłam do siebie i trzasnęłam drzwiami, aż w oknach zadrżały szyby. Doszły mnie jakieś krzyki i głos Roberta,