– Robert spojrzał na mnie uważnie.
– Nie bij nikogo.
– Okej, postaram się. Ale jak coś, to nie bój nic. Opieka lekarska będzie na miejscu.
Pochylił się nade mną i pocałował mnie w czoło.
– To jest pocieszające. – Pokiwałam głową.
– A ty uważaj. I napisz mi wiadomość, jak wrócisz, żebym nie musiał się martwić.
– Dobrze, starszy bracie.
– Po coś mnie masz. – Robert żartobliwie poczochrał mi włosy i posłał szeroki uśmiech. Czasami był taki wspaniały, wesoły, oddany. Ale często wpadał w swoje ponure nastroje i wtedy niewiele zostawało z jego samokontroli.
Kiedy wyszedł, poczułam ukłucie gdzieś w środku. Pamiętam, jak byłam w nim zakochana. I pamiętam, jak mnie zdradził. Przespał się z moją koleżanką, cholerną Mariettą, z którą chodziłam do szkoły, a on – do klasy. Często też włóczyliśmy się razem po mieście. Marietta uwielbiała Robsona. Ja miałam piętnaście lat i byłam w nim zakochana do szaleństwa. Dlatego poszliśmy do łóżka, z mojej inicjatywy. Byliśmy dzieciakami, znaliśmy się od zawsze, on był moją opoką, moją tarczą. I wtedy… ja wszystko spieprzyłam. Straciłam z nim dziewictwo, a on zaraz potem zaczął na moich oczach spotykać się i sypiać z innymi laskami. Nie rozumiałam tego. Zranił mnie, ale wciąż przy mnie trwał, chronił, a potem czekał na mnie. Moja miłość nie słabła, a kiedy pojawił się Baron, miałam nadzieję, że pomoże mi się odkochać. Bzdura, wcale to tak nie działało. Kiedy Baron poszedł się spełniać jako ojciec, ja wciąż czułam coś do Robsona, a mimo to, gdy skończyłam osiemnaście lat, wprowadziłam się do niego. Dopiero mniej więcej rok temu zrozumiałam, że to minęło. Że to cudowne pierwsze zauroczenie zniknęło i teraz mogę wziąć głęboki oddech, moje odbicie w lustrze spojrzy na mnie bez żalu i tęsknoty w oczach. Czasami jeszcze czułam lekkie ukłucie niespełnienia. Że to mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Że coś przeoczyliśmy. Lecz widocznie tak musiało być. Może i dobrze, bo nikt nie miał takiego wspaniałego kumpla jak ja.
A teraz czułam znowu to dziwne duszenie gdzieś w środku, i to przy facecie, którego znałam od doby. Było to niesamowite przyciąganie i coś jakby déjà vu. Ale nie zamierzałam się tym dłużej zajmować. Bo oto zobaczyłam przez okno, że na Łaciarską wjechał właśnie zielony mustang i zaparkował nieopodal śmietników, włączywszy wcześniej światła awaryjne. Nie było tutaj łatwo gdziekolwiek się zatrzymać, pewnie zaraz ktoś zmusi go do odjechania. Złapałam worek z uśmiechniętym kotem, wsunęłam klapki, zgarnęłam telefon i klucze i po chwili byłam już na dole. Kiedy Wiktor mnie zobaczył, wysiadł z samochodu i szarmancko otworzył mi drzwi od strony pasażera. Ubrany był w lnianą koszulę, jasne bermudy, na stopach miał zamszowe mokasyny. Na nosie – ciemne lotnicze okulary. Wyglądał smakowicie.
– A myślałam, że to ja poprowadzę – powiedziałam na przywitanie, kiedy już zajął miejsce za kierownicą i ruszył, klucząc uliczkami wokół rynku.
– Wczoraj sobie pojeździłaś – powiedział poważnie, ale widziałam, jak drży mu kącik ust. – Gdzie mam jechać?
– Do Jelcza. Nad jezioro. – Uśmiechnęłam się.
Zerknął na mnie, ale nastawił nawigację i powoli opuszczaliśmy miasto, kierując się w stronę podmiejskiego jeziora.
– Masz kąpielówki? – spytałam, kiedy mijaliśmy Wojnów.
– Mam. I kilka innych rzeczy. A ty? – Spojrzał na mnie szybko.
– Mam siebie. To wystarczy.
– No tak, zupełnie nie wiem, po co pytałem. – Pokręcił głową.
– Można tu się połączyć z telefonem?
– Można – Podał mi kabelek USB. – A co chcesz zrobić?
– Puścić swoją muzę.
– Proszę, rozgość się. – Westchnął.
Podłączyłam swój telefon i po chwili w samochodzie rozległ się głośny bit. Wiktor uśmiechnął się, ale nie skomentował. No tak, to zupełnie nie jego klimat. I dobrze, właśnie o to chodziło. Wyjechaliśmy z Wrocławia i zmierzaliśmy drogą w stronę Jelcza-Laskowic.
– Czy oni muszą tak przeklinać? – spytał Wiktor, kiedy już dojeżdżaliśmy do Jelcza.
– Też wczoraj przeklinałeś – przypomniałam mu z wyzywającym uśmiechem.
– Nie potrafisz poskromić języka, co?
– Jeśli mnie poskromisz, dostaniesz nagrodę.
– To brzmi jak wyzwanie. Uważaj, czego sobie życzysz.
– Uważaj, o czym marzysz – odparłam błyskawicznie.
– Czy jest ktoś, kto potrafi cię przegadać? – Wydawało mi się, że usłyszałam w jego głosie zmęczenie.
– Może Robson, ale rzadko.
– No właśnie, a ten…
– Tutaj skręcaj! – krzyknęłam, łapiąc go za prawą rękę.
Wiktor nacisnął sprzęgło, hamulec, zredukował bieg i zarzucając tyłem mustanga, skręcił w leśną ścieżkę.
– Może mów mi wcześniej. – Zwolnił znacznie, bo droga była nierówna.
– Sprawdzałam, czy masz refleks.
– A czemu tutaj?
– Bo zaszyjemy się w szuwarach. Będzie mniej ludzi. – Uśmiechnęłam się szeroko.
– Masz jakieś niecne zamiary wobec mnie? – Widziałam, że uniósł brew.
– Oczywiście. Nieustannie.
Zaparkowaliśmy między drzewami, wysiadłam i pobiegłam w stronę jeziora. Rzuciłam worek i zdjęłam sukienkę. Wiktor szedł w moją stronę, trzymając w jednym ręku koszyk piknikowy, a w drugim koc. Wpatrywał się we mnie bezwstydnie, tak jak facet patrzy na dziewczynę, chwilę przed… zanurkowaniem.
Parsknęłam, śmiejąc się do własnych myśli.
Wiktor zmrużył brwi, rozłożył koc i zdjął buty.
– Śmiejesz się ze mnie?
– Ależ skąd. Rozbieraj się.
– Jesteś niereformowalna.
– Co jest w tym koszu? – Szybko zmieniłam temat. O mojej niereformowalności już rozmawialiśmy. I porozmawiamy. Jeszcze nie raz. Na razie chciałam się bawić.
– Zapiekanki, winogrona, sery, cydr i woda.
Zamarłam i spojrzałam na niego. W sumie z dwóch względów. Żaden facet nie mógł wykazać się taką inwencją, że na wieść o wyjeździe nad jezioro szykuje żarcie i picie. A po drugie… On ściągnął koszulę i spodenki. Patrzyłam na jego idealne ciało i uśmiechałam się pod nosem.
– Jesteś bezczelna, wiesz?
– Mieszkasz na siłowni?
– Nie – odparł spokojnie, składając powoli i systematycznie swoje ubranie. – Ale dużo pływam. Staram się codziennie, ale dzisiaj nie dałem rady.
– Ciekawe czemu. – Mierzyłam go wzrokiem. Właściwie pożerałam. Ośmiopak, proszę państwa, do tego ładnie umięśnione ramiona, nogi. No, po prostu adonis.
– Czy możesz przestać się tak na mnie patrzeć? – Czy znowu udało mi się go wyprowadzić z równowagi? Spojrzałam szybko w górę i… tak, koniuszki jego uszu lśniły szkarłatem.
– A ty możesz się na mnie gapić?
– Mam